[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mieli, mocno przytuleni czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylo-
nych ust.
Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały. Rozwiały się włosy na
czołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od ogniska. O piętnaście jardów od
nich załopotała powiewająca na wietrze tkanina.
%7ładen z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili się do siebie
i jeszcze szerzej rozdziawili usta. Chwilę tak siedzieli, skuleni, przy ognisku bu-
chającym iskrami, dymem i falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.
Potem, kierowani jedną przerażającą myślą, wygramolili się na skały i uciekli.
Ralf miał sen. Jak mu się zdawało, po godzinach rzucania się i przewracania
hałaśliwie z boku na bok pośród suchych liści, zasnął wreszcie. Przestał nawet
słyszeć głosy krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach, przeniósł się
bowiem we śnie do domu rodzinnego i karmił cukrem kucyki za murem ogrodu.
Pózniej ktoś zaczął szarpać go za ramię mówiąc, że czas na herbatę.
Ralf! Zbudz się!
Liście szumiały jak morze.
Zbudz się, Ralf!
Co się stało?
Widzieliśmy. . .
72
. . . zwierza!
Kto to? Blizniacy?
Widzieliśmy zwierza. . .
Cicho. Prosiaczku!
Liście wciąż szeleściły. Prosiaczek zderzył się z Ralfem i któryś z blizniaków
chwycił go za rękę, kiedy ruszył w stronę prostokąta blednących już gwiazd.
Nie możesz wyjść. . . on jest straszny!
Prosiaczku. . . gdzie są włócznie?
Słyszę, jak. . .
To siedz cicho. Nie ruszaj się.
Leżeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z przerażeniem,
w miarę jak blizniacy ciągnęli szeptem swą opowieść, przerywaną długimi pauza-
mi martwej ciszy. Wkrótce ciemności stały się pełne szponów, pełne straszliwej
nieznanej grozy. Nie kończący się brzask zacierał z wolna gwiazdy i wreszcie
do szałasu zaczęło się przesączać szare, smutne światło. Dopiero wtedy odważyli
się poruszyć, choć świat na zewnątrz wciąż groził niebezpieczeństwem. Labirynt
mroku uporządkował się w dal i bliskość, a malutkie chmurki wysoko na niebie
nabrały ciepłych barw. Jakiś ptak morski poszybował w górę łopocąc skrzydłami,
z chrapliwym okrzykiem, który podjęło echo i coś zaskrzeczało w lesie. Wkrót-
ce smużki chmur nad horyzontem zabarwiły się różowo i pozieleniały pierzaste
szczyty palm.
Ralf ukląkł u wejścia do szałasu i ostrożnie rozejrzał się dokoła.
Sam i Eryk. Zwołajcie wszystkich na zebranie. Cicho. No, idzcie.
Blizniacy, tuląc się z drżeniem do siebie, odważyli się na pokonanie kilku kro-
ków dzielących ich od następnego szałasu i rozgłosili straszną wieść. Ralf wstał
i chociaż ciarki przebiegały mu po plecach, ruszył dla zachowania godności ku
granitowej płycie. Simon i Prosiaczek poszli za nim, a z pozostałych szałasów
zaczęli przemykać się ukradkiem inni chłopcy.
Ralf wziął konchę z wyślizganego miejsca na pniu i przyłożył do ust, ale za-
wahał się i nie zatrąbił. Podniósł ją tylko do góry i pokazał im, a oni zrozumieli.
Promienie słońca, rozchodzące się wachlarzowato spod horyzontu, zniżyły się
teraz sięgając ich oczu. Ralf patrzył chwilę na rosnący skrawek złota, które oświe-
ciło ich od prawej strony, i jakby mu przywróciło mowę. Krąg chłopców jeżył się
włóczniami.
Ralf wręczył konchę bliżej stojącemu blizniakowi, Erykowi.
Widzieliśmy go na własne oczy. Nie. . . nie spaliśmy. . .
Przyszedł mu z pomocą Sam. Utarło się już teraz, że koncha daje prawo głosu
obu blizniakom naraz, uznawano bowiem ich faktyczną jedność.
Był włochaty. Coś ruszało się nad jego łbem. . . jak skrzydła.
Zwierz także się ruszał. . .
To było straszne. Tak, jakby usiadł. . .
73
Ognisko się jasno paliło. . .
Właśnie je rozpaliliśmy. . .
. . . dołożyliśmy patyków. . .
Miał oczy. . .
Zęby. . .
Pazury. . .
Biegliśmy ile sił. . .
Wpadaliśmy na różne rzeczy. . .
Zwierz pędził za nami. . .
Widziałem, jak się skradał. . .
Prawie mnie dotknął. . .
Ralf ze strachem wskazał na twarz Eryka, podrapaną gałęziami raz przy razie.
Jakżeś to sobie zrobił?
Eryk dotknął ręką twarzy.
Jestem cały podrapany. Czy mam krew na policzkach?
Krąg chłopców rozstąpił się z przerażeniem; Johnny, który jeszcze ziewał, roz-
beczał się na cały głos i ucichł dopiero, gdy dostał klapsa od Billa. Jasny ranek
stał się pełen grozy i w kręgu chłopców nastąpiła pewna zmiana. Byli teraz zwró-
ceni raczej na zewnątrz niż do środka, a włócznie z zaostrzonego drzewa tworzyły
wokół rodzaj płotu. Jack nakazał chłopcom odwrócić się twarzami.
To dopiero będzie polowanie! Kto pójdzie?
Ralf poruszył się niecierpliwie.
Te włócznie są z drzewa. Nie bądz głupi.
Jack uśmiechnął się do niego drwiąco.
Boisz się?
Jasne, że się boję. Kto by się nie bał?
Zwrócił się do blizniaków:
Chyba nas nie nabieracie?
Odpowiedz była zbyt stanowcza, aby ktokolwiek mógł w nią wątpić. Prosia-
czek wziął konchę.
Czy nie moglibyśmy. . . zostać tu i koniec? Może ten zwierz nie zbliży się
do nas?
Gdyby nie uczucie, że coś ich śledzi, Ralf byłby krzyknął na Prosiaczka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]