[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przeszliśmy przez park, skręciliśmy w kolejną ulicę i weszli do jednego z
pobliskich domów. Nikt nie szedł za nami, nikt się do nas nie zbliżył, nie było
nawet nikogo w zasięgu wzroku.
Kiedy otworzyła drzwi do pokoju, odprężyłem się trochę. Był mały i obskurny,
ale te cechy wykluczały przynajmniej obecność komitetu powitalnego.
Angelina skierowała się prosto do łóżka, ja zaś zbadałem, czy zamek jest
dokładnie zamknięty.
Gdy obróciłem się ku niej, znalazłem się na wprost dużego i obrzydliwego wylotu
lufy siedemdziesiątki piątki. którą to broń Angelina trzymała oburącz i celowała
dokładnie we mnie.
- Do kurwy nędzy; co to za armata?! - wrzasnąłem czując, jak coś zimnego
nieprzyjemnie wędruje po moim krzyżu, i stwierdzając, że najwyrazniej miałem
jednak dobre przeczucie.
Dłoń nadal trzymałem na kolbie, ale próba wydobycia broni równałaby się w tej
sytuacji natychmiastowemu samobójstwu.
- Zamierzam cię zabić i nawet nie muszę w tym celu znać twojego imienia -
powiedziała z uśmiechem. Zasłużyłeś na to po tym, jak zrujnowałeś moje plan;
63
związane z pancernikiem.
Nadal jednak nie strzelała, a uśmiech na jej twarzy rozjaśnił się, aż do
wyrażania czystej i całkowitej radości. Widać było, że niekontrolowana gra
mięśni twarzy sprawia jej wyrazną przyjemność, do mnie zaś docierało z wolna, że
wygłupiłem się na całej linii. Myśliwy stał się zwierzyną: upolowała mnie
dokładnie tam, gdzie chciała, i to wraz ze świadomością, że nie jestem w stanie
nic na to poradzić.
Angelina parsknęła w końcu, ze śmiechem witając moje odkrycia - mimo
wszystko była artystką. Pozwoliła mi skojarzyć fakty, a dokładnie w momencie,
gdy doszedłem do pełnej mądrości, nacisnęła spust. Nie raz, ale pięć razy. I
jeszcze finalny pocisk między oczy.
74
64
To nie była dokładnie utrata pamięci, ale raczej rodzaj otępienia
spowodowanego bólem, który bez specjalnych trudności wygrywał z mdłościami.
Dodatkowy problem polegał na tym, że nie mogłem niestety otworzyć oczu. Gdy w
końcu mi się to udało, ujrzałem jakąś gębę, która unosiła się nade mną, pływając
w różowej substancji.
- Co się stało? - zapytała gęba.
- Chciałem właśnie spytać o to samo... - urwałem zaskoczony słabością mojego
głosu.
Gdy tylko wróciła mi w miarę zdolność widzenia, gęba okazała się integralną
częścią większej całości tworzącej osobę młodzieńca w białym uniformie.
Podejrzewałem, że to lekarz, a po tym, jak wszystko się trzęsło doszedłem do
wniosku, że jedziemy do szpitala.
- Ktoś strzelał do ciebie? - usłyszałem. - Chyba. Ktoś zameldował o
strzałach i pewnie ucieszy cię wiadomość, że przybyliśmy w ostatniej chwili.
Straciłeś sporo krwi. Część zdołałem już uzupełnić. Masz paskudną ranę
lewego przedramienia, czysty postrzał prawego przedramienia, możliwe są do tego
takie urazy, jak pęknięcie kości czaszki, złamanie kilku żeber i obrażenia
wewnętrzne. Ktoś musiał cię naprawdę nie lubić. Kto?
Też mi pytanie! Kto? A któż by, jak nie moja kochana Angelina. Spryciara,
czarownica i zimnokrwista morderczyni - oto, kto mnie nie lubi. Teraz
przypomniałem sobie wszystko. Przepaścistą lufę, która spoglądała na mnie
wylotem dość przestronnym, by zaparkować statek kosmiczny. Wylatujący z niej
ogień i uderzające we mnie kule. I ból, gdy moja kosztowna, w pełni gwarantowana
i kuloodporna kamizelka wyłapywała je po kolei, rozkładając ich impet na cały
przód mego ciała. Pamiętałem kołaczącą we mnie nadzieję, że to wystarczy, i
przerażenie, gdy dymiąca lufa spojrzała w moją twarz. Pamiętałem ostatnią,
rozpaczliwą próbę uratowania się - głowę osłoniłem skrzyżowanymi ramionami i
desperacko rzuciłem się w bak. Najzabawniejsze zaś, że próba najwyrazniej się
powiodła. Kula, która rozorała mi przedramię, była już w wystarczającym stopniu
wybita z toru lotu, by zjechać jedynie po kości czaszki, zamiast wywalić w niej
dwie wcale nietwarzowe dziury.
65
Leżałem potem zupełnie nieruchomo w kałuży krwi, gdy w pokoju błąkało się
jeszcze echo wystrzałów. Ten obrazek musiał tak omamić Angelinę, że się
pomyliła. Pospieszyła się i nie sprawdziła, czy przypadkiem nie kołaczą jednak
we mnie ostatki życia.
- Połóż się - powiedział lekarz. - Albo dam ci zastrzyk, który unieruchomi
cię na tydzień.
Dopiero gdy to powiedział, zauważyłem, że prawie siedzę na noszach, drżąc
mocno i oddychając chrapliwie. Spokojnie pozwoliłem się położyć, szczególnie że
przy najmniejszym poruszeniu moja klatka piersiowa stawała się jednym morzem
ognia. I dokładnie w tym momencie mój umysł rozpoczął poszukiwanie najlepszego
wyjścia z sytuacji. Ignorując ból, o ile było to oczywiście możliwe, rozejrzałem
się po ambulansie. Najlepszym sposobem zapewnienia sobie startu było bowiem
upewnienie wszystkich zainteresowanych w przekonaniu, że jestem martwy. Jedyne
co mogłem tu zrobić, to rąbnąć pisak i kilka blankietów, które wisiały nade mną.
Wykonałem to jedyną w miarę sprawną ręką, ale i tak rozbudziło to ból w
piersiach. Do szpitala zajechaliśmy w zgodzie i w komplecie. Robot wyciągnął
nosze z ambulansu, opuścił kółka i pojechał ze mną w głąb szpitala. Mój opiekun,
gdy mijaliśmy go, wsunął jakieś papiery do umieszczonej z boku noszy teczki i
pokiwał mi na pożegnanie. W odpowiedzi posłałem mu bohaterski uśmiech
prowadzonego do rzezni wołu.
Ledwie zniknął mi z oczu, wyciągnąłem papiery i dokonałem przeglądu tej
makulatury. Była to jedyna sposobność: miałem w ręku raport i diagnozę w
czterech egzemplarzach. Dopóki nie znajdzie się to w komputerze, nic nie wiedzą
o moim istnieniu. Potrzebowałem jednak nieco czasu. Zrzuciłem poduszkę. Robot
stanął i gniewnie ją podniósł. Nie zwrócił przy tym uwagi na moją pisaninę i nie
wydał się zdumiony, gdy jeszcze dwukrotnie zmuszony był ratować dobro szpitala.
Te przystanki umożliwiły mi ukończenie aktu fałszerstwa.
Doktor Mcvbklz - tak przynajmniej wynikała z jego podpisu - musiał się jeszcze
nauczyć, jak wykorzystywać papier. Między ostatnią linią tekstu a podpisem
zostawił cale hektary dziewiczej przestrzeni. Uznałem to za karygodne
marnotrawstwo i czym prędzej zapełniłem ją najlepszą spośród dostępnych mi w tej
chwili - imitacją jego pisma: "Rozległe obrażenia wewnętrzne połączone z bardzo
obfitymi krwawieniami, szok... zmarł w drodze. Wszystkie próby reanimacji
zawiodły". To ostatnie dopisałem po chwili namysłu. Całość brzmiała
wystarczająco oficjalnie. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek reanimacje, sztuczne
oddychania i elektrowstrząsy. W chwili gdy chowałem papiery z powrotem do torby,
skręciliśmy właśnie do izby przyjęć. Wyciągnąłem się nieruchomo, udając
66
nieboszczyka najlepiej, jak umiałem.
- Tu jest następny, który kipnął w drodze, Svand - zauważył ktoś wertując
nad moją głową papiery. Usłyszałem odjeżdżającego robota, który nie przejął się
tym skądinąd nienormalnym zdarzeniem, że jego piszący i rzucający poduszkami
pacjent okazał się nagle nieboszczykiem. Ten brak ciekawości był cechą, która mi
się najbardziej w robotach podobała. Starałem się myśleć o cmentarzu, trupach i
tym podobnych przyjemnościach, mając przy tym błogą nadzieję, że odbija się to
na mojej twarzy. Coś złapało moją lewą stopę i zdjęło but i skarpetkę. Jakaś
dłoń chwyciła z kolei moją nogę.
- Przykre - usłyszałem sympatyczny głos wyrażający żal. - Jeszcze ciepły.
Może ktoś powinien zawołać zespół reanimacyjny?
Co za cholerne wścibstwo!
- Po co? - spytał jakiś inny, szczęśliwie mniej współczujący głos. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]