[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pobieżną, ale była też i inna czynność, której nigdy nie pomijano. Każdy wchodzący musiał wsadzić
rękę do otworu w ścianie wartowni. Nic więcej - niczego nie dotykać, tylko wsadzić i wyjąć z
powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to porządnego ćwieka. Co oni mogli w ten sposób badać? Odciski
palców? Idiotyzm, tym bardziej że z zasady nosiłem fałszywe, a od ostatniego spotkania zmieniałem
je przynajmniej trzy razy. Temperaturę? Alkaliczność skóry? Ciśnienie? Czyżby ci tutaj mieli inne
cechy organizmu niż ja? Było to prawdopodobne po trzydziestu tysiącach lat ewolucji, ale mogłem to
sprawdzić jedynie za pomocą eksperymentu.
Toteż następnego wieczoru zszedłem do sali wyposażony w detektor własnej konstrukcji,
rejestrujący wszystkie wyżej wymienione dane i jeszcze trochę na dokładkę. Czujnik wmontowałem
w sygnet, co natchnęło mnie, by potrząsać prawicami wszystkich obecnych. Odczyty były precyzyjne
z tolerancją 0,006 % i wykazywały jednoznacznie, że moje własne dane nie są specjalnie różne.
- Jesteś idiotą! - stwierdziłem do własnego odbicia. - Musi być powód, dla którego spreparowano
tę dziurę w ścianie. I jest tam przecież jakiś aparat wykrywający. Tylko co wykrywa? Zaraz, a co w
ogóle można zbadać?
Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i zmierzyć, od światła
widzialnego poczynając, na promieniach Kiliana kończąc. Wyszła mi nader imponująca lista, którą
rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy porównałem ją z tym, co może emitować ludzkie ciało.
Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem, pasowało do
informacji, które zasłyszałem o Ziemi.
Mam! Zniszczona przez wybuch atomowy. Tak mówił Coypu. Radioaktywność! Era atomowa to
pieśń przyszłości. Jedyną radioaktywnością, którą mogły przejawić ciała tubylców, była
radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego doniosłego przypuszczenia zajęło jedną chwilę.
Ja pochodziłem ze świata pełnego różnego rodzaju promieniowania i moje ciało, jak wykazało
urządzenie, wydzielało dwa razy więcej promieniowania niż ciała tubylców. Skoro wiedziałem,
czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad ranem byłem gotów do ataku.
Wszystko, co miałem przy sobie, było wykonane z plastiku, a to, co absolutnie musiało zawierać
metal, znajdowało się w długiej na trzy stopy i grubej jak mój kciuk plastikowej tulei. Krótko przed
świtem opuściłem gospodę przez okno i ruszyłem na poszukiwanie ofiary. Nie musiałem długo
szukać. Strażnik w błękitnym uniformie pilnował pobliskich doków.
Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co on, odziany w jego
mundur i z jego karabinem na ramieniu. Trzymałem go według najlepszych wzorów regulaminu
musztry piechoty francuskiej. Szczegółem był fakt, że w lufie tegoż tkwiła moja tuleja z drobiazgami
zabranymi na wyprawę. Proszę uprzejmie, niech ją znajdą detektorem do wykrywania metali.
Zgranie czasowe było idealne. Po niespełna kwadransie zaczęli zdejmować warty, które po kolei
zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu karnej kompanii, wybijając takt
podkutymi butami. Pomysł był genialny w swojej prostocie. Nie będą przecież sprawdzać swoich
własnych ludzi.
Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy obrządek. Każdy żołnierz,
który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i pod czujnym okiem sierżanta wkładał rękę
do ciemnego otworu w ścianie.
12
- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój.
Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale było najczęściej używane przez francuskich wojaków
i sądziłem, że pasuje do sytuacji. Równocześnie zatoczyłem się na idącego obok, uderzając go przy
okazji kolbą w głowę. Naturalną koleją rzeczy on wrzasnął jeszcze głośniej i odepchnął mnie.
Zatoczyłem się malowniczo, potknąłem o niski murek i runąłem do rzeki. Bardzo udane
przedstawienie.
Prąd był szybki, ubranie nasiąkło wodą, toteż wsadziłem karabin między kolana i poszedłem w dół
jak kamień. Wynurzyłem się jeszcze po chwili, wrzeszcząc coś bez sensu, i pozwoliłem, aby ciężar
ubrania i broni pociągnął mnie znowu na dno. Po sekundzie nałożyłem na twarz maskę tlenową, po
czym powolnymi, ekonomicznymi ruchami popłynąłem do przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z
dala od mostu. Po niezbyt długim czasie zobaczyłem nad sobą cień niedużej jednostki - ani chybi
jakiegoś kutra - toteż ostrożnie wypłynąłem.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, były połatane spodnie francuskiego wojaka siedzącego nade mną
na nadburciu. Wojak zajęty był czyszczeniem stalowo połyskującej lufy groznie wyglądającego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl