[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Obezwładniony podejrzeniem zbyt potwornym, by je wyrazić słowami, spojrzał na figurkę
stojącą na końcu szeregu. Straszliwe podobieństwo mówiło samo za siebie. Skamieniały,
nieruchomy i skarlały stał przed nim zingarański chłopiec, patrząc przed siebie niewidzącym
spojrzeniem. Conan wzdrygnął się, wstrząśnięty do głębi. Uzbrojona w miecz ręka opadła mu
bezwładnie, rozdziawił usta i wybałuszył oczy, oszołomiony odkryciem zbyt strasznym, by
mógł je ogarnąć ludzki umysł.
Jednak rzecz nie ulegała wątpliwości: oto odkrył tajemnicę małych posążków, chociaż w
ten sposób stanął przed jeszcze większą i daleko bardziej złowieszczą zagadką ich istnienia.
3
Conan nie miał pojęcia, jak długo stał zatopiony w ponurych rozważaniach. Z zadumy
wytrącił go czyjś głos: kobiecy głos krzyczący coraz głośniej i głośniej, jakby jego
właścicielka coraz bardziej się zbliżała. Cymeryjczyk rozpoznał ten głos i natychmiast
otrząsnął się z bezwładu. Jednym susem wskoczył na najwyższą półkę i przywarł do ściany,
kopnięciem rozrzucając stojące tam posążki, aby uzyskać oparcie dla stóp. Następny podskok,
chwyt i już był na szczycie muru. Spojrzał na drugą stronę  zobaczył zieloną łąkę
otaczającą miasto.
Przez trawiastą równinę kroczył czarny gigant, niosąc pod pachą wijącą się brankę jak
ojciec niosący niegrzeczne dziecko. To była Sancha: czarne pukle włosów rozsypały się jej w
nieładzie, a mleczna skóra kontrastowała z hebanowoczarnym ciałem prześladowcy. Ten nie
zwracał uwagi na jej szamotanie krzyki, zmierzając prosto ku bramie.
Kiedy w nią wszedł, Conan śmiało zeskoczył z muru i skoczył w przejście wiodące na
następny dziedziniec. Przyczaiwszy się tam, zobaczył, jak gigant wchodzi na podwórzec z
sadzawką, niosąc wyrywającą się rozpaczliwie brankę. Mógł teraz bliżej przyjrzeć się
czarnoskóremu.
Z bliska wspaniała symetria ciała i kończyn robiła większe wrażenie. Pod hebanową skórą
grały węzły masywnych, grubych mięśni i Conan nie wątpił, że olbrzym mógłby rozerwać na
sztuki każdego zwykłego śmiertelnika. Paznokcie czarnego stanowiły grozną broń, bowiem
były długie i ostre jak pazury dzikiej bestii. Twarz olbrzyma była nieprzenikniona niczym
maska wyrzezbiona z hebanu, a oczy złotobrązowe, nieruchome i błyszczące  jednak nie
była to twarz człowieka. Każdy jej rys znamionował zło  i to zło przekraczające ludzkie
pojęcie. Ten stwór nie był człowiekiem, nie mógł nim być; był wytworem
najprzepastniejszych otchłani stworzenia  wybrykiem ewolucji.
Gigant cisnął Sanchę na murawę, do której przywarła, płacząc z bólu i przerażenia.
Rozejrzał się wokół, jakby czegoś szukając, i jego żółtobrązowe oczy zwęziły się, gdy ich
spojrzenie padło na strącone z półki i powywracane posążki. Pochylił się, chwycił
dziewczynę za kark i udo i ruszył wolno w kierunku sadzawki. Conan cicho wyszedł z
przejścia i pomknął jak wiatr przez dziedziniec.
Gigant odwrócił się i w jego oczach zapalił się grozny błysk, gdy ujrzał pędzącego ku
niemu mściciela. Zaskoczony, rozluznił chwyt i Sancha zdołała wyrwać się z okrutnego
uścisku. Uzbrojone w pazury dłonie wyciągnęły się ku barbarzyńcy, ale Conan uchylił się
zręcznie i wbił miecz w pachwinę giganta. Czarny runął jak zrąbany dąb, brocząc krwią, i w
następnej chwili Conan niespodzianie znalazł się w obezwładniającym uścisku oszalałej z
przerażenia i bliskiej histerii dziewczyny.
Cymeryjczyk zaklął i wyrwał się z objęć, ale jego wróg już nie żył: żółtobrązowe oczy
zamgliły się, a hebanowe ciało przestało się prężyć.
 Och, Conanie  załkała Sancha, ponownie doń przywierając  co z nami będzie? Co
to za potwory? Och, z pewnością jesteśmy w piekle i to był sam diabeł&
 Wobec tego piekłu będzie potrzebny nowy diabeł  uśmiechnął się Barachańczyk. 
Ale jak zdołał cię schwytać? Czyżby zdobyli okręt?
 Tego nie wiem  odparła, chcąc otrzeć łzy rąbkiem tuniki i stwierdzając, że nie ma jej
na sobie.  Zeszłam na brzeg. Widziałam, jak poszedłeś za Zaporavo i ruszyłam za wami.
Znalazłam Zaporavo. Czy& czy to ty go..?
 A któżby?  mruknął.  O co dalej?
 Zobaczyłam, że coś się rusza wśród drzew  rzekła z drżeniem.  Myślałam, że to ty.
Zawołałam& a potem zobaczyłam to& to czarne siedzące jak małpa wśród gałęzi, śmiejące
się do mnie szyderczo. To było niczym zły sen: nie byłam w stanie zrobić kroku. Mogłam
tylko wrzeszczeć. Wtedy to spuściło się z drzewa i złapało mnie& Och, to było okropne!
Ukryła twarz w dłoniach, znów wstrząśnięta na samo wspomnienie tej okropnej chwili.
 No, musimy się stąd wydostać  warknął, chwytając ją za rękę.  Chodz, musimy
ostrzec załogę&
 Kiedy wchodziłam do lasu większość z nich spała na plaży  powiedziała dziewczyna.
 Spała?  wykrzyknął z niedowierzaniem.  Jak, na siedmiu diabłów, piekielne ognie i
potępienie&
 Słuchaj!  przerwała mu dziewczyna, zamierając ze strachu jak biały posąg
uosabiający przerażenie.
 Słyszałem!  przerwał jej.  Zduszony krzyk! Zaczekaj tu!
Znów wskoczył na półki i zerknąwszy na drugą stronę muru zaklął tak wściekle, że nawet
przyzwyczajona do tego San cha rozdziawiła usta. Czarni wracali, ale nie z pustymi rękoma.
Każdy niósł bezwładne ludzkie ciało; niektórzy nieśli po dwa. Ich jeńcami byli korsarze;
wisieli luzno w uścisku potężnych ramion i gdyby nie sporadyczne ruchy rąk i nóg, Conan
sądziłby, że są martwi. Byli rozbrojeni, ale nie odarci z szat; jeden z gigantów niósł ich
miecze  całe naręcze błyszczącej stali. Od czasu do czasu któryś z marynarzy wydawał
słaby okrzyk, jak pijak mówiący coś przez sen.
Conan rozejrzał się wokół, jak schwytany w pułapkę wilk. Z dziedzińca można było wyjść
w trzech różnych kierunkach. Wschodnim przejściem odeszli czarni i zapewne przez nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl