[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Blaze i John spojrzeli po sobie i mało brakowało, a zaczęliby chichotać, ale spostrzegli, że
obserwuje ich bileterka, więc obaj wbili wzrok w podłogę. Blaze przygryzał wargi, próbując się
opanować.
- Jest tutaj jakaś ubikacja? - zawołał John do kobiety w kasie.
- Tam. - Pokazała palcem.
- Chodz, Marty - powiedział John, a Blaze o mało co nie zawył ze śmiechu, słysząc to imię.
Zamknęli się w kiblu i dopiero wtedy mogli paść sobie w ramiona.
- To było niezłe, powaga - powiedział Blaze, kiedy już odzyskał głos. - Skąd wytrzasnąłeś
takie nazwisko?
- Jak tylko zobaczyłem tego gliniarza, to pomyślałem, że zaraz wrócimy prosto do Koślawa.
Stąd Martin. A Griffin... Pamiętasz, jak miałeś na angielskim takie opowiadanie w książce, o
gryfie, mitycznym ptaku*? Pomagałem ci to czytać...
* Griffin (ang.) - gryf (przyp. tłum.).
- No - przytaknął Blaze z lubością, chociaż kompletnie nie pamiętał żadnego gryfa. - Jasne.
- Ale jak odkryją, że zwialiśmy z  Piekła", pokapują się, że to my tutaj byliśmy. - John nagle
spoważniał. - Ten gliniarz na pewno sobie nas przypomni. Ale się wścieknie, Jezu!
- Złapią nas, co?
- Niee. - W podkrążonych ze zmęczenia oczach Johna z powrotem błysnęły iskry; to ta
rozmowa z posterunkowym tak go ożywiła. - W Bostonie gdzieś się zaszyjemy. Dwóch dzieciaków
nie będą przecież szukać po całym mieście.
- Aha. To dobrze.
- Ale bilety lepiej kupię sam. Ty udawaj niemowę, dopóki nie dojedziemy do Bostonu.
- Jasne.
I tak Johnny kupił bilety na autobus o siódmej, którym jechali głównie faceci w mundurach i młode
kobiety z małymi dziećmi. Kierowca miał wielkie brzuszysko i dupę jak balon, ale był ubrany w
szary uniform ze spodniami w kancik, co w oczach Blaze'a stanowiło absolutny szczyt elegancji;
pomyślał sobie, że kiedy dorośnie, chciałby zostać kierowcą dalekobieżnych Greyhoundów.
Drzwi zamknęły się z sykiem. Potężny silnik zadudnił, a potem ryknął. Autobus wyjechał tyłem z
zatoczki i skręcił w Con-gress Street. Ruszyli w drogę, w podróż, a ich podróż miała cel. Blaze
patrzył przez okno i nie mógł się nasycić widokami.
Przejechali przez most wychodzący na autostradę numer jeden. Tutaj Greyhound przyspieszył.
Mijał wielkie zbiorniki na ropę, billboardy reklamujące przydrożne motele i restaurację u
prouty'ego. najlepsze homary w całym maine. Mijał domy; Blaze zobaczył jakiegoś faceta w
bermudach, który podlewał swój trawnik. Współczuł mu, bo ten facet zostawał tutaj i nigdzie się
nie wybierał. Kiedy przejeżdżali nadbrzeżem, nad autobusem krążyły mewy. Sierociniec, który
John nazywał Piekłem, został w tyle, za nimi. Wstawał słoneczny, letni dzień.
W końcu Blaze oderwał wzrok od okna i odwrócił się do Johna. Czuł, że jeśli nie podzieli się z
kimś swoim wielkim zadowoleniem, to chyba go rozsadzi. Ale John oparł głowę na ramieniu i
zasnął; we śnie wyglądał na starego i zmęczonego.
Blaze zastanowił się pobieżnie - i z pewnym zażenowaniem -nad tym, co zobaczył, a potem
odwrócił się z powrotem do panoramicznej szyby, która przyciągała go jak magnes. Pożerał
widoki. Kiedy zobaczył tandetny Seacoast Strip pomiędzy Portland a Kittery, zapomniał nawet na
chwilę o swoim kumplu. W New Hampshire zjechali na płatną autostradę, która zaprowadziła ich
do Massachusetts, a niedługo potem dotarli do ogromnego mostu i Blaze domyślił się, że to już jest
Boston.
Patrzył na kilometry kolorowych neonów, tysiące samochodów, setki autobusów i na budynki,
wszędzie budynki. A Greyhound jechał dalej, nie zatrzymywał się. Minął pomarańczowego
dinozaura, który pilnował jakiegoś parkingu. Minął olbrzymi żaglowiec. Minął restaurację, przed
którą pasło się stado plastikowych krów. A wszędzie było pełno ludzi; Blaze bał się ich, a
jednocześnie wydawali mu się cudowni, bo ich nie znał. John nie obudził się; spał w najlepsze,
pochrapując gardłowo.
Potem autobus wspiął się na szczyt wzgórza, a za nim był jeszcze większy most i jeszcze wyższe
budynki, drapacze chmur wystrzelające w niebo niczym strzały odlane ze srebra i złota. Blaze
odwrócił głowę, jakby poraził go wybuch bomby atomowej.
- Johnny. - To był prawie że błagalny jęk. - Johnny, obudz się. Musisz to zobaczyć.
- Co? Gdzie? - John ocknął się powoli. Przetarł oczy kłykciami. I zobaczył to, co poraziło
Blaze'a przez panoramiczną szy-
bę autobusu. Z wrażenia dostał wytrzeszczu. - Matko Boska... - sapnął.
- Wiesz, gdzie mamy jechać? - szepnął Blaze.
- Tak, chyba tak. Boże, przejedziemy tym mostem? Teraz chyba już musimy, prawda?
To był Mystic Bridge, który porwał ich najpierw pod samo niebo, a potem pod ziemię. Czuli się tak
jak na kolejce górskiej w lunaparku w Topsham, tylko że tutaj wszystko było ogromne, wręcz
gigantyczne. A kiedy wreszcie z powrotem zobaczyli słońce, świeciło ono pomiędzy budynkami
tak wysokimi, że wzrok przez okno autobusu nie mógł sięgnąć ich szczytu.
Wysiedli na dworcu przy Tremont Street i przede wszystkim rozejrzeli się, czy w pobliżu nie widać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl