[ Pobierz całość w formacie PDF ]

słowa wszystkim Normanom, i wszyscy oni śmieli się z tego, co powiedziałem. Później
Buliwyf rzekł kilka słów.
Herger wyjaśnił mi:
— Buliwyf powiada, że lina wymknie ci się z rąk jedynie wtedy, gdy zwolnisz uścisk
dłoni, a tylko głupiec zrobiłby taką rzecz. Buliwyf mówi, że wprawdzie jesteś Arabem,
ale nie głupcem.
Otóż ujawniła się tutaj pewna prawda o naturze ludzkiej: w ten oto sposób Buliwyf
stwierdził, że potrafię spuścić się po sznurach; dzięki jego słowom uwierzyłem w to tak
samo jak on, co podniosło mnie trochę na duchu. Herger spostrzegł to i odezwał się
w te słowa:
— Każdy człowiek nosi w sobie pewien strach, jemu właściwy. Jeden boi się
zamkniętych i małych pomieszczeń, a inny lęka się utonięcia; każdy z nich śmieje się
z drugiego i nazywa go głupcem. Zatem strach jest jedynie pewnym wyborem i należy
95
uznać go za to samo, co upodobanie do takiej czy innej kobiety albo przedkładanie
baraniny nad wieprzowinę czy kapusty nad cebulę. My mawiamy, że strach to strach.
Nie byłem w nastroju do słuchania tych jego filozoficznych wywodów i okazałem
mu to, ponieważ, prawdę mówiąc, narastała we mnie raczej złość niż strach. Na to
Herger roześmiał mi się w twarz i wypowiedział te słowa:
— Dzięki niech będą Allahowi, albowiem wyznaczył on miejsce śmierci na końcu
życia, nie zaś u jego początku.
Odpowiedziałem szorstko, że nie widzę żadnej korzyści w przyspieszaniu tego
końca.
— Zaiste, nikt nie widzi w tym korzyści — odrzekł Herger, a później dodał: — Spójrz
na Buliwyfa. Popatrz, jak prosto siedzi. Patrz, jak podąża naprzód, chociaż wie, że
wkrótce umrze.
— Ja nie wiem, że on umrze — odparłem.
— Tak — rzekł Herger — ale Buliwyf wie.
Potem Herger nic już do mnie nie mówił i jechaliśmy naprzód przez dość długi czas,
aż słońce wzeszło wysoko i świeciło jasno na niebie. Wreszcie Buliwyf dał sygnał do
zatrzymania się; wszyscy jeźdźcy zsiedli z koni i przygotowywali się do zejścia do jaskiń
gromu.
Cóż, dobrze wiedziałem, iż Normanowie ci są odważni aż do przesady, jednakże
kiedy spojrzałem w przepaść skalnego urwiska pod nami, serce podeszło mi do gardła
i pomyślałem, że za chwilę zwymiotuję. Zaprawdę, to urwisko było całkowicie pionowe,
gładkie, pozbawione najmniejszego uchwytu dla ręki lub stopy, a opadało w dół na
odległość chyba czterystu kroków. Zaprawdę, huczące bałwany były tak daleko pod
nami, że wyglądały jak miniaturowe fale, malusieńkie niby najsubtelniejszy rysunek
artysty. Wiedziałem jednak, że są one wielkie jak wszystkie inne fale na ziemi, kiedy
tylko człowiek znajduje się na tym samym poziomie, nisko na dole.
Dla mnie opuszczanie się w dół z tych skalnych urwisk było szaleństwem ponad
szaleństwo wściekłego psa toczącego pianę, ale Normanowie zachowywali się
zwyczajnie. Buliwyf kierował wbijaniem w ziemię mocnych drewnianych pali; wokół
nich zawiązano sznury z foczej skóry, których wolne końce zrzucono na boczną ścianę
urwiska.
Zaprawdę, liny te nie były dostatecznie długie na tak dalekie zejście, więc trzeba je
było wciągnąć z powrotem i związać dwa sznury razem, tak by utworzyć jedną linę
o długości pozwalającej dotrzeć do poziomu fal.
We właściwym czasie mieliśmy dwie takie liny, które sięgnęły podnóża frontowej
ściany skalistego urwiska. Wówczas Buliwyf powiedział do swojej gromadki:
— Ja pójdę pierwszy, a kiedy dotrę do podnóża, wszyscy będziecie wiedzieli, że te
liny są mocne i można pokonać tę drogę. Zaczekam na was na tym wąskim występie
96
skalnym, który widzicie w dole.
Spojrzałem na ów wąski występ. Nazwać go wąskim to jakby nazwać wielbłąda
miłym. W rzeczywistości, był to wąziuteńki, obnażony skrawek płaskiego kamienia,
wciąż obmywany uderzeniami przybrzeżnych fal. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl