[ Pobierz całość w formacie PDF ]

urozmaicały codzienną rutynę. Oczywiście historia ta dotarła również do uszu brata Marka.
Zastanawiał się przez chwilę, obserwując skamieniałą twarz Merieta i jego oczy bez wyrazu.
Wreszcie postanowił zaryzykować rozmowę.
- Czy słyszałeś, że złapano człowieka oskarżonego o zabicie Piotra Clemence a?
- Tak - odparł ponurym głosem, kierując wzrok gdzieś w przestrzeń.
- Jeśli jest niewinny - powiedział z naciskiem Marek - to nic złego mu się nie stanie.
Ponieważ Meriet najwyrazniej nie miał nic do powiedzenia, Marek doszedł do
wniosku, że sam nie poruszy więcej tego tematu. Jednak od tej chwili obserwował przyjaciela
z powściągliwym zatroskaniem i coraz bardziej martwił się, widząc, że wiadomość ta poraziła
go niby trucizna, tak że całkiem zamknął się w sobie.
Po zmroku, gdy zapadła ciemność, Marek nie mógł zasnąć. Sporo czasu minęło, od
kiedy nocami zakradał się do stodoły, by przy drabinie prowadzącej na strych nasłuchiwać w
napięciu i radować się z ciszy, która była oznaką, że Meriet mocno śpi. Tej nocy znów
poszedł do stodoły. Nie znał prawdziwej przyczyny oraz istoty cierpienia przyjaciela, lecz
wiedział, że jest ona bardzo bolesna i gorzka. Podniósł się ze swego posłania z wielką
ostrożnością, żeby nie obudzić sąsiadów, i poszedł do stodoły.
Tej nocy mróz nie był zbyt ostry. Zamiast przeszywającego gwiazdzistego blasku
poprzednich nocy w cichym powietrzu unosiła się lekka mgła. Na strychu z pewnością było
całkiem ciepło, panował swojski zapach drewna, słomy i ziarna. Tam też ów niedostępny
chłopiec, który nie chciał mieć sąsiadów, gdyż bał się ich przestraszyć, znalazł wielką
samotność. Ostatnio Marek nawet zastanawiał się, czy nie namówić Merieta do zejścia na dół
i nocowania wraz z innymi towarzyszami niedoli, lecz fakt, że byłby szpiegowany podczas
snu, nawet w najlepszej intencji, z pewnością bardzo wzburzyłby tego wrażliwego chłopca i
dlatego Marek nigdy nie podjął takiej próby.
Bezbłędnie trafił w absolutnej ciemności do zwykłej drabiny bez poręczy. Stanął tam,
powstrzymując oddech; wokół unosił się żniwny zapach stodoły. Cisza nad nim była
niespokojna, przerywana cichym chrzęstem. Najpierw pomyślał, że sen Merieta jest lekki, a
śpiący obraca się na swoim posłaniu po to, by znalezć jak najlepszą pozycję, w której mógłby
pogrążyć się w głębokim spokoju. Po chwili zrozumiał, że słyszy głos Merieta jakby z
dziwnej odległości, bez wyraznych słów, po prostu szept, jednak niezwykły w swym
napięciu, jakby to była dwustronna dyskusja, konfrontacja dwóch przeciwstawnych tez,
równie ważkich. Przypominało to nieszczęśnika rozrywanego na strzępy przez konia. A przy
tym dzwięk był tak cichy, że musiał nadstawić ucha, żeby nic nie uronić.
Brat Marek stał tak, przeżywając rozterkę - wejść na górę i obudzić śpiącego, jeśli
naprawdę on spał, czy też położyć się przy nim i zostać, gdyby się obudził? Czasem lepiej nie
mieszać się do niczego, czasem zaś lepiej wtargnąć w zakazane rejony z rozwiniętymi
sztandarami, przy dzwięku trąbek, żądając poddania. Jednak nie był pewien, czy obaj doszli
do takiej krańco - wości. Brat Marek zaczął modlić się żarliwie, bez słów, jakby wewnątrz
siebie zapalił świecę, która płonęła niezwykle wysoko, unosząc w górę dym jego żarliwej
modlitwy za Merieta.
Nad nim w ciemności poruszyło się coś cicho w sieczce i słomie niby zagubiona w
nocy mysz. Słychać było ciche kroki, równe i powolne. Stojąc w mroku na dole,
złagodzonym teraz przez sączące się światło gwiazd, Marek spoglądał w górę i nagle
zobaczył, że ciemność się porusza. Coś jasnego i gładkiego ukazało się w otworze włazu i
sięgnęło najwyższego szczebla drabiny gołą stopą. Następnie pojawiła się druga na niższym
stopniu i wtedy dał się słyszeć głos odległy, lecz wyrazny, głos ze szczytu strychu:
- Nie, tego nie zniosę!
Meriet schodził. Najwyrazniej szukał pomocy. Brat Marek westchnął z wdzięcznością
i powiedział w mrok przed sobą:
- Meriet! Jestem tutaj! - Bardzo cicho, ale to wystarczyło.
Stopa, szukająca niższego szczebla, obsunęła się. Rozległ się słaby, lecz pełen
przerażenia krzyk, jakby ptasi, a potem drugi, po przebudzeniu, wyrazny, pełen zdumienia. W
tym momencie Meriet obsunął się i spadł, jedną połową ciała zawadzając o wyciągnięte na
oślep ręce Marka, drugą zaś z głuchym uderzeniem padając na polepę stodoły. Marek
rozpaczliwie trzymający to, co chwycił, też padł pod ciężarem, opuszczając bezwładne ciało
na ziemię tak ostrożnie, jak tylko mógł. Leżało całkiem wiotkie. W ciszy, jaka zapanowała,
słychać było tylko jego własny ciężki oddech.
Drżącymi rękami przesunął po nieruchomej postaci, przycisnął ucho do piersi Merieta,
nasłuchując bicia serca i oddechu, dotknął gładkiego policzka i przesunął dłonią po bujnej
ciemnej czuprynie. Na palcach miał ciepłą lepką krew.
- Meriet! - szepnął nagląco, lecz Meriet tego nie usłyszał, jego duch był gdzieś daleko.
Wtedy Marek pobiegł po światło i pomoc, lecz nawet w tym momencie zachował
spokój, nie chcąc zbudzić całego dormitorium, i wybrał ze swojej gromadki dwóch
najbardziej sprawnych mężczyzn, którzy spali w pobliżu drzwi i mogli wyjść, nie budząc
reszty współtowarzyszy niedoli. Po drodze wzięli latarnię i w trójkę obejrzeli nadal
nieprzytomnego Merieta, leżącego na polepie stodoły. Marek złagodził upadek, lecz Meriet
głową uderzył w ostrą krawędz drabiny, rozcinając sobie prawą skroń, z której teraz płynęła
krew, zapewne też zwichnięta była prawa stopa. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl