[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Słaby potwierdziłem ale może z niego coś wyrośnie. Zacząłem
skubać bułkę i zagryzać kiełbasą. Nie była wcale taka zła, tylko zalatywała
trochę
tytoniem i jeszcze czymś, czego nie mogłem określić.
Fantastyczna powiedziałem. Jeszcze takiej w życiu nie jadłem.
Uśmiechnęli się pojednawczo. Potem zaczęli mnie wypytywać, co? gdzie?
jak? Powiedziałem wszystko, jak było, trochę tylko zbujałem. W moim opowia-
daniu ciotka zamiast pięciuset złotych dała nam równy tysiąc; z Warszawy za-
miast starem" jechaliśmy mercedesem", pod Płońskiem mieliśmy prawdziwą
kraksę, w której zginął koń, a kierowca złamał sobie obojczyk, potem do Płoń-
ska zabrał nas ambasador Abisynii (żeby było barwniej), a w Brodnicy spotkali-
śmy wycieczkę zagraniczną i spaliśmy w hotelu nad jeziorem, gdzie widziałem
półtorametrowego szczupaka... Z fizyka atomowego zrobiłem konstruktora ra-
kiet międzyplanetarnych, a wujaszkowi Waldemarowi do Złotego Krzyża Zasługi
dodałem Order Sztandar Pracy" pierwszej klasy. Wspomniałem również, że do-
jechaliśmy tutaj zmotoryzowanym katafalkiem wraz z nieboszczykiem, którym
okazał się biskup Warmii. Skąd mi to przyszło do głowy, nie mam pojęcia. Jedno
jest pewne, że zrobiłem na nich olbrzymie wrażenie i już zupełnie inaczej na nas
patrzyli.
Zaczęli opowiadać o sobie skąd? gdzie? jak? Obaj ulotnili się z domu.
Początkowo myślałem, że są synami alkoholików, a macochy znęcały się nad nimi
i nic nie robiły, tylko posyłały ich po wódkę, ale z ich opowiadania wynikało
zupełnie co innego. Rodzice byli najporządniejszymi ludzmi pod słońcem. Nie
pili ani nie chodzili na wyścigi konne.
Ten w płóciennym kapeluszu miał na imię Stefek. Ojciec jego pracował w No-
wej Hucie i był przodującym garowym przy piecach martenowskich. Antek Pa-
puas zaś pochodził z rodziny urzędniczej: ojciec był planistą (ładnego synalka
zaplanował!), a matka nauczycielką. Ale czy to miało jakieś znaczenie? Obaj bo-
wiem rozporządzali tak bujną wyobraznią, że z powodzeniem mogli być synami
maharadży Hajderabadu.
Wreszcie dojechaliśmy do miejscowości, która nazywała się Wieżyca Kartu-
ska.
Aatwo powiedzieć Wieżyca Kartuska, ale trudniej zrozumieć, skąd myśmy
się tutaj wzięli. Przecież mieliśmy dojechać do Tucholi. Wskazywał na to napis
na wozie meblowym. Ale trudno, jeżeli jesteśmy w Wieżycy Kartuskiej, to nie
możemy być w Tucholi. Trzeba się z tym zgodzić.
60
Nie wiem, jak jest w Tucholi, ale tutaj było naprawdę uroczo. Lasy, wzgórza,
ruiny zamku, a przede wszystkim jezioro. Jak się nad tym zastanowiłem, dosze-
dłem do wniosku, że u nas nic nie ma, tylko zabytki historyczne, lasy i jeziora.
Dzisiaj rano byliśmy nad jednym, a po południu już nad drugim. A jedno pięk-
niejsze od drugiego.
Chwilowo podziwialiśmy piękno krajobrazu Szwajcarii Kaszubskiej. Bardzo
przyjemne zajęcie, tylko z tego nie można żyć. Gdyśmy tak podziwiali, podszedł
do mnie Stefek i zapytał:
Macie forsę?
Dziewiętnaście złotych i czterdzieści groszy odpowiedziałem. Spostrze
głem, że zmartwił się szczerze.
A czyja to walizka? wskazał na przedmiot z cielęcej skóry, oblepiony
zagranicznymi nalepkami.
Moje największe nieszczęście na tle kartuskich jezior, prastarych lasów i góry
z ruinami zamku wyglądało imponująco. Odpowiedziałem więc bez czarowania,
że to walizka wujka Waldemara, a wujek dał ją na drogę Dudusiowi. Stefkowi
błysnęły oczy.
Solidna. Jak myślisz, ile można by za nią dostać?
Czy ja wiem? To zależy od okoliczności.
Pięć patyków?
Chyba sześć. To walizka z cielęcej skóry i zabytkowa. Zjechała już pół
świata.
No to nad czym się zastanawiamy?
Przyznam, nie wiedziałem w tej chwili, nad czym, bo wciąż jeszcze byłem pod
urokiem niepowtarzalnego piękna Szwajcarii Kaszubskiej. Powiedziałem więc
mimo woli, że nad niczym. Stefek mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Opylimy, a potem podzielimy się forsą.
Gotów byłem zgodzić się, bo walizka w naszej podróży autostopem nie miała
żadnego praktycznego znaczenia, była po prostu ołowianą kulą u nogi, jednak
zwyciężyła we mnie solidarność rodowa, więc rzekłem:
To jest zabytkowa walizka Fąferskich. Zjechała już pół świata z naszym
wujaszkiem, więc nie wypada jej opylać.
To co będziesz robił, jeżeli nie masz forsy?
To samo, co Jack London.
Mięczak z ciebie prychnął Stefek.
A z ciebie cwaniak.
Cwaniak toś ty.
No, zobaczymy.
Nie szarp się, bo ci wstawię bańki.
Spróbuj, zdechlaku...
61
Dość długo wymienialiśmy zdania na temat naszych cech fizycznych i moral-
nych. Byłem pewny, że Stefek spróbuje, ale jednak rozmyślił się. Widocznie miał
respekt przede mną. Splunął tylko z obrzydzeniem i powiedział do Papuasa:
Nie chcę się z nim babrać, boby go mamusia w domu nie poznała. Chodz,
Antoś.
A Papuas dodał od siebie:
Jak na ciebie patrzę, to mi się zdaje, że mam robaki w brzuchu splunął
z pogardą i odeszli.
Posłałem za nimi jeszcze kilka życzeń, żeby nie myśleli, że się ich boję. Duduś
się nie odzywał, gdyż znowu zupełnie upadł na duchu i był w stanie kompletnego
wyczerpania. Zaproponowałem więc, żebyśmy zjedli obiad w pobliskiej gospo-
dzie. Pierwszy raz zgodził się ze mną bez protestu.
Mieliśmy dziewiętnaście złotych i czterdzieści groszy, trzeba było oszczęd-
nie gospodarować gotówką. Zjedliśmy więc nie to, na co mieliśmy ochotę, ale
to, na co nas było stać. A stać nas było na pomidorową zupę (dwa czterdzieści)
i na gulasz z ziemniakami (siedem złotych). Po zapłaceniu za obiad zostało więc
w kasie sześćdziesiąt groszy i wspaniałe perspektywy dalszego podróżowania au-
tostopem.
Po zupie pomidorowej i gulaszu Duduś odzyskał mowę.
W ogóle... jak ty sobie wyobrażasz? zapytał. Czy za sześćdziesiąt
groszy można dojechać do Międzywodzia?
Przecież masz jeszcze dwieście czterdzieści złotych na książeczce PKO.
Tak, ale zapomniałem ci powiedzieć, pieniądze podjąć może tylko mama.
Niestety, jesteśmy jeszcze niepełnoletni.
Zrzedła mi mina i musiałem bardzo głupio wyglądać z tą zrzedniętą miną",
bo Duduś dodał ni stąd, ni zowąd:
Z tobą to tak zawsze.
Dobrze wiedziałem, co chciał przez to wyrazić. Niby przeze mnie wszystkie
nieszczęścia. Przeze mnie jesteśmy niepełnoletni i nie możemy podjąć pieniędzy.
Powinienem ukorzyć się, przyznać do wszystkiego, a ja tymczasem postanowiłem
wykąpać się w perle Kaszubskiej Szwajcarii".
Po obiedzie nie można się kąpać zauważył Duduś. %7łołądek jest prze
ciążony, a wszelki ruch zle wpływa na trawienie.
Przyznałem mu rację i poszedłem nad jezioro. Duduś został nad brzegiem.
Ułożył się wygodnie na trawie w cieniu stuletniej sosny. Pozwolił wspaniało-
myślnie sokom żołądkowym trawić gulasz i zupę. Ja tymczasem rozebrałem się
i pozwoliłem przejrzystym wodom jeziora unosić się na powierzchni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]