[ Pobierz całość w formacie PDF ]

teraz, to za dnia. Z obozu nie ma wyjścia. Czy pan o tym nie pomyślał? Mnie się zdaje, że
najrozsądniej byłoby przepuścić go przez kordon...
- Istotnie, słuszna uwaga - rzekłem i natychmiast kazałem wydać odpowiednie rozkazy Indianom
na stanowiskach.
Desierto oddalił się natychmiast, a ja, nie mając nic lepszego do roboty, usiadłem na ziemi obok
Penny, zły na samego siebie, że palnąłem głupstwo. Było jasne jak słońce, że gdybyśmy nie zatrzy-
mali sendadora, byłby spokojnie udał się przez nasz kordon do swego obozu i...
- Otóż to  i - pomyślałem. - I następnie próbowałby przeła-mać ze swoimi nasze szeregi, przy
czym nie obeszłoby się bez rozlewu krwi. Myśl ta pocieszała mnie nieco, bo jednak mimo
wszystko mój błąd miał też dobrą stronę.
Ale za to mogło nam grozić co innego. Sendador kręcił się w ciemności na zewnątrz naszego
kordonu i na pewno domyślił się mojej obecności wśród Tobasów, a więc muszę być
przygotowany, że będzie usiłował podejść mnie jak pantera i zabić. Tak myśląc nasłuchiwałem
bacznie. Po pewnym czasie wydało mi się, jakby gdzieś niedaleko zaszeleściły zdzbła trawy.
- Niech się pan nie porusza - szepnąłem do Peny. - Ktoś się ku nam skrada...
- Może sendador? - odszepnął.
- Nikt inny, tylko on.
Przyłożyłem ucho do ziemi i stwierdziłem z najzupełniejszą pewnoś-cią, że ktoś znajduje się w
pobliżu i to o parę kroków od nas, ale w której stronie, tego na razie określić nie mogłem.
Chwyciłem Penę za rękę i szepnąłem mu do samego ucha: - Ze-164 rwiemy się nagle i skoczymy
parę kroków na prawo... Tu grozi nam niebezpieczeństwo.
To mówiąc, dałem tęgiego susa w bok, gdy wtem Pena krzyknął:
- To ty, psie! Mam cię wreszcie... Aj i
Ostatni wykrzyknik był właściwie jękiem bólu. Widocznie sendador uderzył Penę lub zranił go
nożern.
Nie tracąc przytomności krzyknąłem:
- Trzymaj! Biegnę na pomoc!
Lecz odezwanie się było błędem, gdyż w ten sposób ostrzegłem przeciwnika i dałem mu możność
zorientowania się w ciemności, gdzie jestem.
Zaledwie skoczyłem w stronę Peny, zerwała się z ziemi jakaś ciemna postać. Rzuciłem się na nią.
bez namysłu i chwyciłem ją za gardło. Napadnięty szarpnął się gwałtownie i wycharczał z
wysiłkiem przez zaciśniętą krtań: - Zadusisz mnie!...
Poznałem głos... Peny!
Równocześnie tuż obok odezwał się drwiący głos sendadora:
- Duś go! Dziś jeszcze możesz, głupcze! Jutro ja cię wezmę za gardło!
W okarngnieniu skierowałem karabin w tę stronę i wystrzeliłem pięć razy z rzędu - niestety... w
powietrze!
- A niech to licho porwie! - zaklął Pena. - Co za fatalna noc...
- Dlaczego pan puścił moją rękę gdy uciekaliśmy?
- Nie byłbym jej puścił, gdybyrn się nie potknął o sendadora.
- A to mamy szczęście!
- Jeszcze jakie! Dobrze, że lotr przeląkł się nie mniej ode mnie, bo byłby mnie na pewno zabił.
Chwyciłem go za gardło obiema rękami, ale opryszek dobył noża i chciał mnie przebić. Pański
okrzyk go stropił. Puścił mnie i uciekł.
- Co za szkoda, że nie zatrzymał go pan dwie sekundy dłużej...
- Ręka z pokaleczonymi palcami... Tego i pan nie potrafiłby dokonać.
- Czyżby pan istotnie był ranny?
Pena pomacał rękę i odrzekł:
- Na szczęście, palce są jeszcze wszystkie, ale mam ranę na dłoni i krew mi z niej płynie. Czy
Desierto wróci? Może ma jaki opatrunek przy sobie?
Nawoływania nasze nie uszły uwagi Desierta. Pośpieszył do nas 165 bezzwłocznie, po czym
wyszukaliśmy ustronne miejsce i zabezpieczy-liśmy się przed ponowną napaścią sendadora. Tu
stary wydobył ze skórzanej torby opatrunki i z całą troskliwością opatrzył ranę Peny. Gdyby
sendador spróbował raz jeszcze przedostać się przez kordon, byłoby mu się to łatwo udało, bo nasi
ludzie mieli mu nie przeszkadzać, a tylko, gdyby ktoś zauważył, powinien zaraz donieść nam o
tym. Jednakże godziny mijały, a o sendadorze nie było słychu. Około północy ukazał się sierp
księżyca, rzucając mdłe światło na okolicę. Wystarczyło to, aby rozejrzeć się w położeniu. Krzaki,
w których ukrywał się nieprzyjaciel, były teraz widoczne jak na dłoni. Okoliczność ta bardzo nam
sprzyjała, ale nie była pożądana dla przeciwników, bo sendador nie mógł już skradać się ku nam, a
Indianom trudniej byłoby przełamać nasze pozycje, aby przedostać się do wsi. Po naszych strzałach
wystawili straże, mniej więcej w połowie między kołem oblężniczym a obozem.
Nasi wojownicy, zobaczyli w świetle księżyca ustawione straże, zaczęli strzelać i okazało się, że
byli dobrymi strzelcami, gdyż padło kilku nieprzyjacielskich wojowników.
Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że spoza krzaków wypełzli na czworakach ich towarzysze i
zabrali rannych i zabitych do obozu. Oczywiście i nasi przeciwnicy mogli nas widzieć i przekonać
się, że są otoczeni ze wszystkich stron. Spodziewaliśmy się, że nas zaatakują, aby wydobyć się z tej
matni, ale do tego nie doszło. Po długich godzinach czujnego oczekiwania poczęło się rozwidniać i
wreszcie spoza lasu na horyzoncie ukazało się słońce. Spojrzałem w stronę nieprzyjacielskiego
obozu przez lornetkę i zauważyłem wśród Mbocovisów ożywioną krzątaninę. Potem zbili się w
kupę, widocznie na naradę, a następnie kilku wojowników zaczęło siodłać konie; jak wiemy, mieli
ich tylko kilka w obozie. Po pewnym czasie zauważyłem przez lornetkę, że Mbocovisowie
skierowali się ku wschodowi, a więc w stronę od wsi. Zawiadomiłem o tym natychmiast Desierta,
ten podał wiadomość dalej i po bardzo krótkim czasie wszyscy nasi wojownicy gotowi byli do
działania. Na decydującą chwilę niedługo trzeba było czekać, bo Mbocoviso-wie wyrwali się nagle
z ukrycia jak spłoszone stado gęsi i z dzikimi okrzykami popędzili zwartą masą w kierunku
wschodnim. Nasi wszczęli natychmiast ogień karabinowy. Jakkolwiek trwał on zaledwie dwie
minuty, jednak wystarczyło to, by wśród Mbocovisów 166 padło bardzo wielu ludzi. Reszta,
przerażona rezultatem ataku, cofnęła się natychmiast w krzaki, a Tobasowie podnieśli ogromny
krzyk, ożywieni powodzeniem tego pierwszego starcia.
Nie byłem rad z tego, że polało się tyle krwi i dla zapobieżenia dalszemu jej rozlewowi wysłałem
natychmiast jednego z Tobasów do nieprzyjacielskiego obozu z wezwaniem do poddania się.
Parlamen-tariusz przywiązał białe płótno do gałęzi i wymachując nią w powiet-rzu, puścił się ku
krzakom. Nim doszeł jednak do pierwszych zarośli, powitano go chmarą zatrutych strzał, nie
traiiając jednak na szczęście. Cofnął się bezzwłocznie i przybiegł do nas, oznajmiając, że
Mbocovi-sowie za nic w świecie się nie poddadzą, bo są pewni, że nie zaatakujemy ich wręcz, z
obawy przed zatrutymi strzałami, które z bliska mogą nam zadać klęskę.
- Czy mamy im odpowiedzieć, jak na to zasługują? - zapytał Pena, po wysłuchaniu sprawozdania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl