[ Pobierz całość w formacie PDF ]

obserwował skrzynie i co chwila patrzył na las. Z daleka widziałem, jak się uśmiechnął. Wyjął
laserowy dalmierz i skierował go w las. Celował w miejsce, gdzie leżał dziennikarz.
W końcu Batura zebrał swój sprzęt i zaniósł go do samochodu. Zabrał z niego łopatę i
wykrywacz metali. Potem szybko wbiegł w las. Widziałem, jak moi towarzysze rozpaczliwie,
starając się nie zwrócić na siebie uwagi, czołgali się głębiej w las. Jerzy w tym czasie zaczął
szperać wykrywaczem wśród drzew.
 Czyżby coś znalazł w miejscu, które potraktowaliśmy po macoszemu? -
pomyślałem.
Jerzy chodził w kółko i coraz częściej z niedowierzaniem kręcił głową. W końcu
machnął ręką i usiadł. Najwyrazniej sprzęt Batury coś wskazał, ale teraz Jerzy nie mógł tego
odnalezć. Nagle wszystko zrozumiałem i zacząłem się głośno śmiać.
Wstałem i ruszyłem w stronę Batury, który patrzył na mnie jak na ducha.
- Gratuluję - powiedział podając mi rękę na powitanie. - Jak tu dotarłeś i gdzie reszta
twojej kompanii?
- Trochę poczytaliśmy i znalezliśmy te góry - odpowiedziałem. - Znalazłeś coś w
Waplewie?
- Nie - odrzekł. - Jakiś staruszek uświadomił mnie, że to fałszywy ślad.
- Powiedz, co takiego ciekawego było w dokumentach landratury ze Szczytna? -
zapytałem.
Batura wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Zabrałeś jedną księgę.
Uznałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
- To chyba się pożegnamy - powiedziałem. - Do zobaczenia pod dębami.
- Do zobaczenia - rzekł Batura schodząc do swojego auta.
Gdy nissan Batury zniknął już w lesie, odwróciłem się do moich towarzyszy ukrytych
w lesie.
- To teraz wstańcie! - krzyknąłem.
Wstali otrzepując się z ziemi.
- Włączony wykrywacz Olbrzyma zmylił sprzęt Batury - wyjaśniłem im.
Dziennikarz spojrzał na swoją maszynę, która faktycznie była włączona. Jednym
pstryknięciem palca wyłączył urządzenie.
- Co teraz? - zapytała Zosia.
- Jedziemy do leśniczówki - odpowiedziałem.
Siedząc w Rosynancie widziałem we wstecznym lusterku, jak Rambo opowiadał coś
Olbrzymowi żywo gestykulując.
- Wujku, śledziłam Olbrzyma i widziałam, że wcale nie szuka skarbu - powiedziała
Zosia.
Patrzyłem na Olbrzyma, który śmiał się z opowieści kolegi i w końcu machnął ręką.
- Zosiu, nasz dziennikarz prowadzi dziwną grę - powiedziałem.
- Właśnie, może specjalnie włączył swój wykrywacz, żeby zaalarmować Baturę? -
spytała.
- Nie, Zosiu. Myślę, że Olbrzym coś przed nami ukrywa. Może zwrócił uwagę na coś,
co my pominęliśmy, jakiś drobny szczegół, który jemu, znającemu ten teren, dużo powiedział.
- Wujku, powinniśmy dokładnie obejrzeć te trasy zaznaczone na mapie Brecskova.
Może tam są jakieś istotne szczegóły.
- Masz rację.
Ruszyliśmy na wschód, przez linię kolejową, do %7łelazna, a potem polnymi duktami do
Orłowa i na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ, do Jabłonki. Po pięciu kilometrach
zjechaliśmy w las, na drogę, która prowadziła do meliny bandy  Bossa nad jeziorem
Omulew.
W miejscu niemieckiej leśniczówki stał tylko jeden dom z czerwonej cegły.
Obszczekani przez sforę psów weszliśmy na podwórze.
- Dzień dobry! - powiedzieliśmy zgodnym chórem na powitanie mężczyzny, który
wyszedł nam naprzeciw zaalarmowany szczekaniem psów.
- Dzień dobry! - odpowiedział mrużąc oczy.
Miał na sobie stare dżinsy i powyciągany sweter. Jego wiek oceniałem na około
czterdziestu lat. Głowa mężczyzny stanowiła wielki czarny mętlik poplątanych włosów.
- Szukamy dębów, które gdzieś tutaj rosły - od razu wypaliła Zosia.
- Wy jesteście pewnie od skarbu Samsonowa. - powiedział. - Zapraszam.
Całą gromadą wtłoczyliśmy się do przestronnej sieni, a potem do pokoju, gdzie stał
olbrzymi drewniany stół i ręcznie rzezbione krzesła. Zciany i półki zdobiły różnej wielkości
figurki diabłów, Chrystusów frasobliwych, aniołów i zwierząt.
- Siadajcie - zapraszał nas gospodarz. - Mam na imię Franciszek i zaszyłem się tu
uciekając przed zgiełkiem wielkich miast.
- To pan jest pewnie artystą? - domyślała się Zosia.
- O, artyzm to rzecz względna - rzucił pan Franciszek machając ręką.
- Od dawna pan tu mieszka? - zapytał Olbrzym.
- Jakieś dziesięć lat. Uciekłem z Bieszczad, gdzie zaczęło robić się tłoczno.
- To można żyć ze sztuki? - dopytywał się Rambo.
- To zależy, na jakiego klienta się trafi. Moje większe rzezby i odlewy z brązu trafiają
do warszawskich galerii sztuki. Starcza mi na spokojne życie na odludziu. Teraz jednak
zaczyna się tu robić niebezpiecznie. Od policjantów słyszałem o waszych przygodach w
zagrodzie nad jeziorem.
- A co z tymi dębami? - spytałem.
- Chodzi wam o dąb cesarza Wilhelma? Trzymacie na nim ręce.
Spojrzeliśmy na swoje dłonie, a potem na blat stołu. Faktycznie był wykonany z dębu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl