[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyspie. Była to oznaka czci dla tych, którzy odeszli.
Tuż po świtaniu Eleanor i Juliana zeszły szybko z wieży
po schodach, przeżuwając poranne podpłomyki i związując
wstążki przy czepkach. Wybierały się na błonie, by przyłą
czyć do tych, którzy już się tam zbierali. Kiedy zeszły do
wielkiej sali na dole, czekała na nie Mairi z córkami.
- Czy już się zaczęło? - zapytała Eleanor w nadziei, że
nie zaspały.
- Nie, kochana, jeszcze nie. Ale lepiej się pospieszmy,
bo nie zdążymy na poranne błogosławieństwo.
Ruszyły szybko przez hol w kierunku wyjścia, ale Ele
anor zawahała się, kiedy przez uchylone drzwi do gabi
netu dostrzegła lorda Dunevina, stojącego przy oknie.
- Co się stało, dziewczyno? - zapytała Mairi, zauważyw
szy, że Eleanor nie przyłączyła się do nich przy drzwiach.
Eleanor podprowadziła do niej Julianę.
- Czy lord Dunevin nie zamierza brać udziału w ob
chodach?
- Och, nie. Nasz pan nigdy nie schodzi na dół na za
bawę.
- Ale dlaczego nie?
Twarz Mairi zachmurzyła się, a głos opadł do cichego
szeptu.
- Nie zapomniałaś przecież, dziewczyno, tych strasz
nych rzeczy, które mówił do pani Seamus Maclean?
O naszym panu? Ludzie ze stałego lądu rozmawiają rów
nież z mieszkańcami wyspy, opowieści się rozchodzą i...
nasz pan przekonany jest, że dla wszystkich lepiej będzie,
jeżeli nie wyjdzie Z zamku.
-Och.
Eleanor wpatrywała się nadal w drzwi do gabinetu, ob
racając w myślach słowa Mairi. Mogli sobie plotkować, ale
nie było to słuszne, by Dunevin siedział zamknięty w zam
ku, kiedy na jego własnej wyspie jego właśni poddani bra
li udział w jednym z najważniejszych wydarzeń roku.
Był panem, ich panem. Zbyt długo już wyspiarze słu
chali fałszywych słów innych ludzi, tych zabobonnych
bzdur, które rozdmuchiwano i przeinaczano od tak daw
na, że w opowieściach nie zostało ani krzty prawdy.
Lord Dunevin nie był żadnym mrocznym czarnoksięż
nikiem, który rzucił potworne zaklęcie na własną córkę,
by odebrać jej głos. To nie on odpowiadał za nieurodzaj,
za fatalną pogodę czy za fakt, że jedna z krów na lądzie
urodziła się z przypominającym błyskawicę znamieniem
na szyi. Już zbyt długo wyspiarze wierzyli, że lord Dune-
vin jest czymś, czym nigdy nie był. Najwyższy czas, że
by zapoznali się ze swoim prawdziwym panem.
Mairi pochyliła się, by pomóc Julianie zawiązać moc
niej czepek.
- Pójdziemy już?
Ale Eleanor się nie poruszyła.
- Mairi, niech pani weźmie Julianę i idźcie przodem.
Dogonię was niedługo.
Mairi popatrzyła na nią, natychmiast zorientowała się,
co Eleanor zamierza zrobić.
- Bardzo dobrze, dziewczyno. Spotkamy się na pagór
ku. Tylko żebyś nie czuła się rozczarowana, jeżeli nie uda
ci się na niego wpłynąć. Próbowaliśmy już tego w minio
nych latach, ale nadaremno.
Eleanor kiwnęła im głową i przyglądała się, jak odcho
dzą z koszykami w rękach. Dopiero kiedy wyszły, zamyka
jąc za sobą drzwi, skierowała się do gabinetu wicehrabiego.
Cicho weszła do środka. Dunevin stał nadal przy
oknie. Nawet z tej odległości widziała, że jego poza peł-
na jest napięcia, że stoi niczym pilnujący stada owczarek,
który wyczuwa drapieżnika, chociaż go nie widzi. Ra
miona miał skrzyżowane na piersi i wyglądał, jakby tra
piły go ciężkie myśli. Słowa już nie powiedział na temat
tego, co się wcześniej w tym tygodniu niemal zdarzyło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]