[ Pobierz całość w formacie PDF ]

krzywdy, jakiej sam się mimowolnie dopuścił.
Kiedy wreszcie podjął decyzję, zawołał starą
Indiankę, wydał jej jakieś polecenia i pośpieszył
po schodach na górÄ™. Zanim przekrÄ™ciÅ‚ klucz, za­
stukał do drzwi.
- Mademoiselle - szepnÄ…Å‚ w gÅ‚Ä…b ciemnego po­
koju. - Proszę pani, czy pani śpi?
W ostatniej chwili, wiedziony jakimÅ› niejasnym
impulsem, cofnął głowę. Gdyby tego nie zrobił,
spadłaby na nią gliniana miska, w której Dianna
dostała zupę.
- Odejdz, księże! - ostrzegÅ‚a go, unoszÄ…c obu­
rącz krzesło. - Zdradziłeś nas i nie zawaham się
odpłacić ci tym samym.
- Tak, mademoiselle, przyznajÄ™ i proszÄ™ o wy­
baczenie. Ale jeśli tylko chce pani uratować siebie
i swojÄ… rodzinÄ™, to lepiej nie wdawajmy siÄ™ teraz
w dyskusjÄ™.
- Dlaczego miałabym ci uwierzyć, ojcze?
- Bo i tak nie ma pani innego wyjÅ›cia - za­
sugerował ksiądz ostrożnym tonem. - Chodzmy,
musimy uwolnić pani męża, dopóki ten człowiek,
Robillard, śpi.
Nie zwlekajÄ…c dÅ‚użej, Dianna ruszyÅ‚a za ksiÄ™­
dzem. W jadalni zatrzymała się na moment
i spojrzała na chrapiącego Francuza. Ogromne
brzuszysko unosiło się i opadało równomiernie.
Jak długo będzie spał?, zadała sobie pytanie.
Przeszedł ją dreszcz i czym prędzej ruszyła do
kuchni.
Ojciec Vernet otwarÅ‚ już klapÄ™ w podÅ‚odze i za­
glądał do ciemnego wnętrza.
- Monsieur? - odezwał się niepewnym głosem.
- Panie Sparhawk?
Dianna ujrzała tylko ręce Kita, który chwycił
duchownego i momentalnie wciÄ…gnÄ…Å‚ go do piw­
nicy. Przykucnęła i zajrzaÅ‚a do wnÄ™trza. W pa­
dającym z góry świetle świecy zobaczyła, że Kit
trzyma bezradnie machającego rękami księdza za
gardło.
- Nie, Kit, puść go! - krzyknęła, przerażona.
- On chce nam pomóc!
- Dianno! - Sparhawk momentalnie puścił
ksiÄ™dza i zerwaÅ‚ siÄ™ na równe nogi. - DziÄ™ki Bo­
gu! Nic ci się nie stało?
Potrząsnęła głową. Ksiądz z trudem podniósł
się z ziemi. Kit pomógł mu wdrapać się na górę,
a potem sam podciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ na rÄ™kach i natych­
miast stanÄ…Å‚ obok Dianny.
- Musimy uciekać, dopóki Robillard śpi!
rzucił.
- Mamy czas, jest kompletnie pijany.
- Chwała Bogu, w takim razie nie jesteśmy
bez szans.
Dianna odwróciła się w stronę księdza.
- Ojcze - odezwaÅ‚a siÄ™ po francusku - dziÄ™­
kujemy ci za to, że nas wypuÅ›ciÅ‚eÅ›. Bóg mi Å›wiad­
kiem, że uczyniłeś słusznie.
- Nie mówmy już o tym - mruknÄ…Å‚ ksiÄ…dz, po­
cierając obolałe gardło i patrząc z lękiem na Kita.
- Zabierzcie dziecko i cały swój dobytek. Idzcie
wzdÅ‚uż brzegu rzeki do rozwidlenia. Tam bÄ™dÄ… cze­
kali na was Indianie z łodzią. Możecie im zaufać,
zawiozÄ… was na terytorium Nowej Anglii.
- Jeżeli kiedykolwiek trafisz, ojcze, do Nowej
Anglii - odezwał się z szacunkiem i serdeczno-
ścią Kit - zawsze będziesz u nas mile widzianym
goÅ›ciem. %7Å‚egnaj i jeszcze raz przyjmij nasze po­
dziękowania.
Stara Indianka wprowadziÅ‚a Mercy i caÅ‚a trój­
ka wyszÅ‚a przed dom. Znowu padaÅ‚ Å›nieg. Wiel­
kie płatki leniwie spływały w dół, osiadając na
trawie i opadÅ‚ych liÅ›ciach. Choć czekaÅ‚a ich dÅ‚u­
ga, ciężka podróż w otwartym kanoe, Dianna nie
mogła opanować uczucia szczęścia. Uciekli! Byli
uratowani! Gdyby nie okoliczności, zaczęłaby
głośno śpiewać...
- Nie sÄ…dzicie chyba, że tak Å‚atwo mi siÄ™ wy­
mkniecie, co? - rozległ się w mroznym powietrzu
donośny głos Robillarda.
Nie wiadomo, w jaki sposób Francuz zdoÅ‚aÅ‚ od­
zyskać przytomność i teraz wyłonił się spośród
krzaków, mierząc w nich z dwóch pistoletów.
Kit natychmiast podjÄ…Å‚ decyzjÄ™. Nie myÅ›laÅ‚ o so­
bie, ale jedna z dwóch kul groziła śmiercią Diannie
lub Mercy. Takiego ryzyka nie mógł podjąć.
- Puść kobiety, Robillard - odezwał się. - Nic
ci nie zawiniły.
Dianna spojrzała na jego spokojną twarz. Na
ubraniu Kita i rondzie jego kapelusza osiadały
płatki śniegu.
- Nie pójdę - powiedziała miękkim głosem.
- Jeżeli nawet on nas puści, to nigdzie bez ciebie
nie pójdę.
Robillard zarechotał radośnie.
- Nie musisz siÄ™ bać, ma chere. Nie mam za­
miaru cię puścić! Zostaniesz tutaj i będziesz się
przyglądać, jak daję nauczkę temu łajdakowi!
- CiÄ…gle jeszcze jesteÅ› pijany, prawda? - zapy­
tał łagodnie Kit.
- DziÄ™kuj za to Bogu, Sparhawk. Wino popra­
wia mi nastrój. Tylko dlatego jeszcze ciÄ™ nie za­
strzeliłem. A teraz rzuć broń w krzaki. Nóż też.
Znam twoje sztuczki. No, na co czekasz?
Kit spokojnie odrzucił na bok oba muszkiety
i długi nóż.
- To jak będzie, Robillard? Zastrzelisz mnie,
tak jak stojÄ™?
- Tego byÅ› wÅ‚aÅ›nie chciaÅ‚, Sparhawk! - od­
parÅ‚ Francuz. - Ty, a przed tobÄ… twój ojciec, nig­
dy nie chcieliście traktować mnie jak szlachcica,
jak dżentelmena, jak kogoÅ› równego sobie. Okra­
daliÅ›cie mnie i krzywdziliÅ›cie, a przy tym nie­
ustannie obrażaliście moją godność.
- I żeby jÄ… odzyskać, od dwudziestu lat prze­
śladowałeś i napadałeś moich ludzi. - Kit starał się
zapanować nad gniewem, ale kiedy przypomninał
sobie nieszczęścia i cierpienia, jakie sprowadził na
osadników z Wickhamton gruby Francuz, czuł, że
wzbiera w nim fala nienawiÅ›ci. - ZabijaÅ‚eÅ› męż­
czyzn, porywaÅ‚eÅ› kobiety, paliÅ‚eÅ› farmy, a w dodat­
ku zawsze robiłeś to cudzymi rękami. Jesteś zbyt
wielkim tchórzem, by stanąć do uczciwej walki.
- Zaraz zobaczymy, kto jest wiÄ™kszym tchó­
rzem, Sparhawk.
Robillard zatknął pistolet za pas i wydobył
z przewieszonej przez ramiÄ™ dÅ‚ugiej torby dziw­
ny podÅ‚użny pakunek. PoÅ‚ożyÅ‚ go na ziemi, roz­
winÄ…Å‚ i podniósÅ‚ dwie szable. JednÄ… wrÄ™czyÅ‚ Ki­
towi, a drugą wziął do ręki.
- Sam widzisz, Sparhawk, że daję ci równe
szanse! - zawołał, podniecony, i machnął swoją
szablą w powietrzu. - Dam ci okazję, byś umarł
jak szlachcic. A wtedy twoja ziemia, twoja kobie­
ta, twój dom, wszystko to będzie należało do
mnie.
Dianna położyła rękę na ramieniu ukochanego.
- Posłuchaj, Kit. Nie możecie tego ciągnąć,
przecież to szaleństwo.
- A czy mamy inne wyjście? - spytał niemal
pogodnym gÅ‚osem, ważąc w rÄ™ku szablÄ™. RÄ™ko­
jeść była drewniana, a jelec poobtłukiwany jak
stary garnek, ale ostrze było w dobrym stanie,
a broń niezle wyważona. Kit nigdy nie używał
szabli, która tylko zawadzaÅ‚aby w lesie, ale do­
brze pamiętał lekcje, jakich przed laty udzielał mu
dziadek. Pocałował Diannę w czoło i poczuł się
dziwnie spokojny.
- Odejdzcie teraz z Mercy na bok. To nie bÄ™­
dzie trwało długo.
Dianna ze łzami w oczach przyciągnęła Mercy
do siebie. SpojrzaÅ‚a na maÅ‚Ä…. Dziewczynka byÅ‚a za­
lana łzami. Dianna zawstydziła się własnej słabości.
- Wszystko bÄ™dzie dobrze - szeptaÅ‚a, ociera­
jąc dziecku łzy. - Jest młodszy i silniejszy, i... i za
bardzo nas kocha, żeby nas tak zostawić!
A poza tym, ale tego już nie powiedziała na
głos, miała zamiar mu pomóc. Niech diabli porwą
męski honor! Pamiętała, gdzie leżą muszkiety
i zamierzała skorzystać z jednego z nich. Powoli
przesuwaÅ‚a siÄ™ wzdÅ‚uż krawÄ™dzi polany do miej­
sca, gdzie znajdowała się broń.
Nie wyobrażała sobie nigdy, ile hałasu czynią
szable. OdgÅ‚os metalu uderzajÄ…cego w metal bru­
talnie rozdzierał ciszę lasu. Robillard sapał głośno
jak byk i walił oburącz, wznosząc szablę. Kit za
każdym razem unikaÅ‚ ciosu lub skutecznie go pa­
rował.
W pewnym momencie Robillard odsłonił się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl