[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jesteście obaj wspaniali. chłopcy. Z pewnością przywiązaliście ten wojłok doskonale. Ja nigdy
w życiu nie potrafiłbym go tak przywiązać - sennym głosem mruczał spod koca rozgrzany już
Chacrewin.
Obaj oni nosili dystynkcje intendentów drugiego stopnia - czerwono obramowane
ciemnozielone naszywki z dwiema belkami i małym żółtym kółkiem, podobnym do koła
napędowego maszyny drukarskiej. Owe kółka z naszywek pozdejmowali zresztą, toteż na
froncie wzięto ich kilka razy za lekarzy i żądano w różnych przypadkach stosownej pomocy.
Stopień intendenta nie podobał się im, podobnie jak wszystkim bez wyjątku pisarzom. Chętnie
też obaj żartowali z siebie z tego powodu.
Pewnego razu Ortenberg po długiej i jak najbardziej cywilnej sprzeczce ze Sławinem
znienacka wściekł się i przypomniawszy sobie, że jest bądz co bądz władzą, i to wojskową,
krzyknął nań:
- Intendencie pierwszego stopnia, proszę mi się tu nie sprzeciwiać!
Aż nas wszystkich zatkało takie dictum.
Przez jakiś kwadrans Ortenberg zachowywał oficjalną surowość, wieczorem wszakże, jadąc
gdzieś ze mną samochodem, parsknął nagle śmiechem na wspomnienie tej sceny.
Dobrze pamiętam Aapina i Chacrewina z tych kilku dni walk, na które zdążyłem. Toczyły się
one, jak już mówiłem, o dwa lub trzy ostatnie wzgórza. Wszystko skupiło się na małym skrawku
terenu, toteż stykaliśmy się z sobą codziennie.
Pamiętam dobrze, jak Aapin i Chacrewin zjawili się w tym batalionie, w którym byłem ze
Stawskim, i jak Aapin z wielkim zaciekawieniem wypytywał, czy nie zdarzyło się co w czasie ich
nieobecności. Towarzyszyło mu ustawiczne uczucie, że czegoś nie widział, nie zdążył, i że
natychmiast trzeba to uzupełnić.
Pamiętam, jak się im wyciągnęły twarze, kiedy ze Stawskim ulokowałem się w czołgu, aby
najkrótszą drogą przebyć ostrzeliwany odcinek, a dla nich zabrakło miejsca. Ale w kilka godzin
potem dotarli jednak jakąś okrężną drogą tam gdzie i my. Chacrewin z satysfakcją chichotał i
pocierał swoje wiecznie zimne ręce. Zawsze pocierał je charakterystycznym gestem lekarza,
gdy ten wejdzie z mrozu do mieszkania i ma przystąpić do badania pacjenta. Był to nawyk
bardzo charakterystyczny.
Zaś pedantyczny Aapin ustawicznie sięgał po niewielki notes i mrużąc swoje oczy krótkowidza
ciągle coś zapisywał.
Pózniej, już w Moskwie, gdy poza nami zostały wszystkie wiatry, deszcze i niepogody Mongolii,
ktoś - nie pamiętam już kto - opowiadał mi rozbawiony o tym, jak to Aapin i Chacrewin po
kilkumiesięcznej chałchyn-gołskiej epopei wsiedli do przedziału międzynarodowego wagonu,
Zachar pociągnął nosem, postawił kołnierz marynarki i chwyciwszy się za gardło jęknął:
- Boria, chyba jakiś wariat otworzył okno w korytarzu. Proszę cię, idz, zamknij. Czuję, że z
każdą sekundą przeziębiam się coraz hardziej.
Może ów ktoś tylko żartował sobie, było to jednak bardzo podobne do prawdy.
Pózniej, jesienią 1940 roku, gdy w Europie już drugi rok toczyła się wojna, znalazłem się
nieoczekiwanie z Chacrewinem w wielkim i pustym podmoskiewskim domu wczasowym, gdzie
prócz nas przebywał podówczas tylko Arkady Gajdar, obecnie już nieżyjący.
Siedząc przy ciepłym piecu, a jednak nastroszony jak na zimnie, Zachar zwykłym swoim
gestem pocierał swoje wiecznie ziębnące ręce i wspominał Chałchyn-Goł.
- Piękne czasy! Teraz, z perspektywy roku, myślę, iż nawet Stawski był wspaniałym chłopem.
(A bardzo Stawskiego nie lubił). A komisarz pułku Ortenberg ze swym ohydnym nałogiem
codziennego wydawania gazety bez względu nawet na pogodę! A japońskie okopy, w których
tyle było doskonałego papieru ryżowego! Pan wie, jak ja ten gatunek papieru lubię, ile mi
zawsze sprawiał przyjemności! A pamięta pan grubego Ekslera, co to w czasie alarmu
lotniczego pędził do schronu z dwoma hełmami - na wypadek, gdyby mu jeden uszkodziło? A
tamte urocze deszcze! Pamięta pan, jak podczas tych deszczy zawiązywałem jurtę?
- No, zawiązywałem ja.
- Teraz, z perspektywy, wydaje mi się, że to nie pan, lecz ja zawiązywałem. W każdym razie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]