[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wali się bardzo spokojnie i nie poszliśmy na żadne ustępstwa wobec pana Siemka. W końcu
doszło do spotkań z Franciszkiem Mazurem. W jednym z nich brałem udział, ale też wiele z
tego nie pamiętam. Przypominam sobie tylko tyle, że była to długa, wielogodzinna rozmowa,
w trakcie której telefonowała żona Mazura, przypominając, że kolacja na stole, i że powinien
już wrócić do domu. Potem były jeszcze jakieś rozmowy między Mazurem i Gołubiewem, ale
tego już dokładnie nie pamiętam.
Czy zdawaliście sobie Państwo sprawę z tego, że może to już być ostatni kryzys Tygo-
dnika ?
Tak, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, jaki będzie rezultat naszych rozmów, do końca
wierzyliśmy, że może jakoś się uda i do końca próbowaliśmy ratować pismo.
Jak wówczas wyobrażał Pan sobie swoją przyszłość? Czy miał Pan jakąś wizję tego, co
będzie Pan robił po likwidacji Tygodnika ?
Nie, nie miałem żadnej takiej wizji, ani żadnych zastępczych planów. Nie można plano-
wać przyszłości wtedy, kiedy toczą się rozmowy, od których wszystko zależy. Nie wiedziałem
czy Tygodnik będzie wychodził, czy będę go redagował, czy też będę siedział w krymina-
73
le... Zresztą, była to sytuacja psychologicznie tak absorbująca, że nie było mowy, żeby myśleć
o tym, co będzie potem.
Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do procesu podejmowania przez Państwa decyzji w
odpowiedzi na kolejne żądania władz. Zaczęło się przecież od tekstu w sprawie Stalina, ale
pózniej jego miejsce zajęły inne żądania: usunięcie Pana i Stanisława Stommy, wydrukowanie
oświadczenia potępiającego biskupa Kaczmarka, odcięcie się od księdza Prymasa, przekaza-
nie redakcji naczelnej Antoniemu Gołubiewowi. Jak powstawało Państwa stanowisko wobec
tych propozycji ?
Oczywiście, rozmawialiśmy o tych sprawach także w redakcji, ale, jak pan już wie, bar-
dzo ważną rolę odegrał salon pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej, w którym schodziliśmy
się wówczas prawie codziennie. Cały zespół zbierał się u niej popołudniami i toczyliśmy tam
niekończące się dyskusje. Kiedy władze zażądały usunięcia Stommy i mnie, od razu postawi-
liśmy się do dyspozycji kolegów. Uważali oni jednak, że takiego żądania nie należy przyjąć.
W każdym razie zawsze wspólnie wypracowywaliśmy stanowisko i, o ile pamiętam, nie było
między nami dużych różnic, chociaż, oczywiście, rozważaliśmy różne warianty. Nie zdarzało
się natomiast, żeby powstawały między nami różnice, które musiałaby rozstrzygnąć więk-
szość. Byliśmy już bardzo zżyci i solidarni.
Z relacji Pańskich kolegów wynika, że głównym negocjatorem zespołu został wówczas
Antoni Gołubiew nie polityk, nie działacz, raczej pisarz niż redaktor. Jak do tego doszło?
Gołubiew nie był może politykiem, ale miał ogromne poczucie odpowiedzialności, był
moralistą i posiadał w redakcji duży autorytet. Z chwilą, gdy Stomma i ja zostaliśmy ze-
pchnięci na bok, wyłączeni z pertraktacji, Gołubiew w sposób naturalny stał się przywódcą
zespołu. Zresztą któż inny mógł pełnić tę rolę? Pani Morstinowa nie, bo kobieta, i bardzo już
zaawansowana w latach. Kto jeszcze.. .
Kisiel?
Kisiel był zawsze trochę outsiderem. Miał w Tygodniku swoje podwórko, ale nie był
tak zaangażowany w sprawy redakcji, nie brał udziału w redagowaniu pisma, bo go to nawet
nie interesowało. Jacek Wozniakowski był z kolei znacznie od nas młodszy i nie mógł zostać
liderem.
A Tyrmand, Herbert...
Tyrmand był przyjacielem, był współpracownikiem, ale nigdy nie był członkiem redakcji.
Pracował w administracji Tygodnika i zresztą mieszkał w Warszawie. Herbert był literatem,
poetą w pewnym sensie apolitycznym, zresztą był człowiekiem młodym i nowym, więc funk-
cjonował trochę na zewnątrz zespołu. Podobnie Zygmunt Kubiak to już były peryferie re-
dakcji. Ludzie związani z nami, bliscy przyjaciele, ale nie decydenci .
Jak do sytuacji Tygodnika odnosił się Prymas Wyszyński? Arcybiskup Baziak przeby-
wał już wtedy na zesłaniu, w Krakowie rezydował wikariusz kapitulny, biskup Jop sufragan
sandomierski; nie było ordynariusza, więc niejako naturalnym opiekunem archidiecezji kra-
kowskiej stawał się ksiądz Prymas.
Tak, ale respektował autonomię Krakowa i w żadnym razie nie podważał kompetencji
biskupa Jopa. Mieliśmy z Prymasem dobre stosunki. Kontaktowaliśmy się z nim często; ja
sam znałem Wyszyńskiego jeszcze sprzed wojny, bo działał w Odrodzeniu , w którym ja też
byłem. Wprawdzie nie spotykałem go tam często, ale od tamtych czasów mówił do mnie po
imieniu. Na tle spraw kościelnych pewne napięcia między Prymasem a naszym środowiskiem
powstały dopiero w okresie Soboru i odnowy Kościoła. Bywały wcześniej okresy, kiedy uwa-
żał, że zbyt kolaborujemy z reżimem, bywały też takie, kiedy zarzucał nam nadmierną opo-
zycyjność. Jednak w okresie kryzysu Tygodnika Wyszyński solidarnie popierał nasze sta-
nowisko. Rozumiał, iż nie możemy iść na dalsze ustępstwa.
A czy przypomina Pan sobie może, jak doszło do przeprowadzenia owego nieopubliko-
74
wanego wywiadu z księdzem Prymasem, który został przez Pana przygotowany z myślą o
ostatecznie niewydrukowanym numerze wielkanocnym 1953 roku? Czy to była Państwa
inicjatywa, czy też ksiądz Prymas sam zaproponował udzielenie tego rodzaju wsparcia moral-
nego?
Wydaje mi się, że to była raczej nasza inicjatywa, którą ksiądz Prymas chętnie podjął.
Pisze o tym Andrzej Micewski w swojej książce o Kardynale Wyszyńskim. Z jego opartej o
dokumenty relacji wynika, że to nawet Komisja Główna Episkopatu zaaprobowała projekt
udzielenia Tygodnikowi tego wywiadu przez księdza Prymasa.
%7łeby Państwa wesprzeć?
Tak, na pewno traktował to jako pewien sukurs dla nas.
A czy Sekretariat Episkopatu próbował w jakiś sposób udzielić Państwu wsparcia, pod-
nosząc sprawę Tygodnika w kontaktach z władzami?
Przypuszczam, że tak, ale nic konkretnego na ten temat nie wiem.
Pytam dlatego, że ciekawe jest, czy kryzys Tygodnika traktowany był wówczas jako
sprawa Kościoła, czy też jako sprawa redakcji. Z relacji Państwa wynika, że byliście raczej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]