[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na żegludze oraz budowie okrętów, więc można mi wmówić w tej dziedzinie wszystko. Nie
odróżniam foka od grota, a słowa takie jak zęza, marsel, czy bukszpryt mogą dla mnie równie
dobrze oznaczać zgraję mitologicznych potworów. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie
wszcząć walki z załogą już teraz, ale nie zapadły jeszcze ciemności, a w polu widzenia
mieliśmy co najmniej dwa inne statki.
Trudno powiedziałem. Przynajmniej przenocujemy na ziemi, a nie na pokładzie.
Może uda się upolować coś na pieczyste?
O, tak odparł kapitan z uśmiechem. Z całą pewnością zajmiemy się polowaniem...
Wydawało mu się, że jest bardzo chytry i dowcipny, ale ja doskonale zrozumiałem aluzję
tkwiącą w jego słowach. Cóż, w takim razie dojdzie do walki na lądzie. Może to i lepiej? W
końcu, moi mili, biedny Mordimer nie jest przyzwyczajony do bijatyk na kołyszących się i
mokrych deskach pokładowych. Natomiast starcie na stałym lądzie może być całkiem miłym
urozmaiceniem podróży. Wiedziałem tylko, że muszę się pilnować, by nie zabić kapitana. To
on miał być dla mnie zródłem cennych informacji i jeśli zginie, cała wyprawa może okazać
się daremna. Co prawda, zawsze miałem jeszcze Maurycego Mossela, który mógł nawet
wiedzieć więcej, ale dwa wróble w garści lepsze są od jednego.
Jeszcze przed wieczorem wpłynęliśmy w boczną odnogę rzeki, prowadzącą do małego
jeziora, o brzegach gęsto zarośniętych trzcinami i o powierzchni pokrytej zgniłozielonym
dywanem wodnej rzęsy. Kapitan musiał znać to jezioro, bo niezawodnie wybrał miejsce, w
którym zarzuciliśmy kotwicę. Od brzegu dzieliło nas zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Marynarze przepłynęli do niego wpław, a ja z kapitanem powiosłowaliśmy na szalupie.
Kilkanaście metrów od brzegu rozpaliliśmy ognisko, a ja wykorzystałem czas, kiedy
marynarze zbierali chrust, by uważnie przyjrzeć się okolicy. Rzut kamieniem dzielił nas tylko
od nieprzeniknionej teraz, ciemnej ściany lasu. To nie był dobry znak. Cóż komu zaszkodzi
zaczaić się z łukiem w zaroślach i potraktować biednego Mordimera, jakby był łanią lub
jeleniem? Na wszelki wypadek siadłem tak, by płomienie ogniska odgradzały mnie od drzew,
gdyż wiedziałem że strzelec może mieć wtedy kłopoty z dokładnym wycelowaniem.
Oczywiście: niedoświadczony strzelec, gdyż zręczny łucznik z pewnością wymierzy dobrze.
Na szczęście niedaleko było jezioro, ale w tym akurat miejscu jego brzegi były piaszczyste i
łyse. Nie rosły tam ani krzewy, ani trzciny. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko uda mi się
zanurkować, to moi prześladowcy będą mogli potem szukać wiatru w polu. Potrafię pod wodą
odmówić sześć razy Ojcze nasz , a to wystarczająco długi czas, by odpłynąć naprawdę
daleko. Inna rzecz, że nie na tym polegał plan, by inkwizytor Jego Ekscelencji uciekał z
podkulonym ogonem przed zgrają rzezimieszków. Ale cóż, kiedyś ktoś mądrzejszy ode mnie
powiedział: Jeśli mam wroga dziesięć razy silniejszego, rzucam się na niego z kłami i
pazurami. Jeśli jest on sto razy silniejszy, przyczajam się, czekając dogodnej okazji . Może
nie była to sentencja świadcząca o nadmiernej waleczności, ale za to kierując się nią, na
pewno łatwiej było przeżyć.
Przyjąłem od jednego z marynarzy bukłak z winem. Nie sądziłem, by było zatrute, poza
tym zdolności waszego uniżonego sługi pozwalały rozpoznać jakiekolwiek niezdrowe
domieszki. Ayknąłem sobie solidnie. Zapadł zmierzch, a na twarzy poczułem leciutkie
pacnięcia mżawki. Może to szum deszczu, a może głośne rozmowy marynarzy spowodowały,
że nie zorientowałem się, iż prawdziwe niebezpieczeństwo wcale nie nadchodzi od strony
lasu. Nie usłyszałem plusku wioseł, zresztą nowi napastnicy musieli być zręcznymi
wioślarzami.
Nie rusz nawet palcem, inkwizytorze usłyszałem cichy głos. Dwie kusze są w ciebie
wycelowane.
Kapitan pokiwał do mnie ręką z szerokim uśmiechem i odszedł wraz z marynarzami na
bok. Dopiero teraz zza ściany lasu pojawiły się jaśniejące na mrocznym tle sylwetki.
Jaśniejące dlatego, że ludzie ci ubrani byli w białe, długie szaty. Wśród nich widziałem tylko
jedną ciemną plamę. Kogoś w czarnym płaszczu z kapturem.
Nie ruszałem się z miejsca głównie dlatego, iż moi wrogowie wiedzieli, że jestem
inkwizytorem. Może, gdyby sądzili, iż mają do czynienia tylko z kupcem, nie zachowaliby
należytych środków ostrożności. Może zdołałbym jakoś uciec, przetoczyć się po ziemi,
zniknąć w mroku. Ale kusza to niebezpieczna broń, mili moi, zwłaszcza w dłoniach
doświadczonego strzelca. A coś mi mówiło, że ludzie stojący za moimi plecami są
doświadczeni.
Kapitan wraz z dwoma marynarzami zbliżał się w moją stronę. On sam niósł solidny zwój
liny, marynarze w wyciągniętych dłoniach trzymali rapiery. I znowu, mili moi, może
spróbowałbym jakichś sztuczek. W końcu dwóch marynarzy z żelaznymi szpikulcami w
rękach nie mogło poważnie zagrozić inkwizytorowi Jego Ekscelencji. Tyle, że przedtem
usłyszałem plusk wody i kroki w mule. Co oznaczało, iż kusznicy są naprawdę blisko. A bełt
godzący w plecy rusza się jednak szybciej niż wasz uniżony sługa.
Połóż się twarzą do ziemi usłyszałem. i złóż dłonie na plecach.
Zrobiłem, co mi kazano, starając się zachować ostrożność ruchów. Nie chciałem, by jakiś
nerwowy palec zbyt szybko przycisnął spust.
Bardzo dobrze pochwalił mnie głos.
Marynarze oparli ostrza na moim karku i między łopatkami, a kapitan zaczął krępować
mi ręce. Nie wiem, czy jego wprawa wynikała z doświadczenia w szykowaniu żeglarskich
węzłów, czy też często wcześniej krępował jeńców, ale, uwierzcie mi, unieruchomił moje
ręce bardzo solidnie. Potem zajął się stopami, aż wreszcie przewlókł linę pomiędzy sznurem
krępującym kostki a sznurem krępującym nadgarstki. Teraz wasz uniżony sługa, nawet gdyby
wstał na nogi, mógł uciekać jedynie z ogromną prędkością kulawej kaczki. Zapewne byłoby
to bardzo zabawne dla obserwatorów.
Ale nie musiałem sam wstawać, bo marynarze szarpnęli mnie i postawili na nogi. Przed
sobą zauważyłem postać, która wcześniej była tylko ciemną plamą na tle lasu.
Ignacius powiedziałem wolno, patrząc na niskiego, starszego człowieczka. Krople
[ Pobierz całość w formacie PDF ]