[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Oczywiście. Nie przyjechałem pani przesłuchiwać. Chcia-
łem tylko pogadać.
- Czy to ja wiem o wszystkich?! Nie wszyscy tu bywali. Ale i
tego, co wiem, jest niemało. Zaczęło się zaraz po ślubie. Pani
gdzieś wyjeżdżała. Pan Wiktor kazał mi ją odprowadzić. Miała
82
ciężką walizkę. Pojechałyśmy na dworzec taksówką. Na dworcu
czekał na nią młody mężczyzna. Pocałował ją w usta na przywi-
tanie, mówił jej po imieniu. Więcej go nie widziałam. Potem
był taki czarny, Roman. Zjawił się, jak tylko nasz pan wyjechał
do sanatorium. Marcin naszedł ich, jak gruchali. Ale ja już
wcześniej wiedziałam, co się święci. Trwało to rok, a może
dłużej. Po przyjezdzie pana Anna spotykała się z Romanem na
mieście. Spotkałam ich kiedyś nad Wisłą. W jakiś czas pózniej
pani wysłała mnie z listem adresowanym do jakiegoś Karola
Witkowskiego na ulicę Marchlewskiego. Oddałam mu list.
Przeczytał go i kazał powiedzieć pani, że będzie na nią czekał.
Wieczorem pani Anna wyszła z domu i wróciła dopiero naza-
jutrz. Przy stole opowiadała, że zasiedziała się u znajomej na
brydżu. Mrugnęła do mnie. Wiedziałam co to za brydż.
Często wracała pózno, a bywało następnego dnia. Ale do
domu wówczas nikogo nie sprowadzała. Dopiero kiedy Irmina
u nas zamieszkała, do pani zaczęli przychodzić mężczyzni.
Pamiętam trzech. Same młodziaki. Dyskretnie ich wprowadza-
ła i wyprowadzała. Nikt nie wiedział, że u niej ktoś jest. Ja co
innego. Podawałam kolacje do pokoju. Jeden miał na imię
Zygmunt, drugi Wojciech. Ten Wojtuś to był piękny chłopak.
Pół roku temu przyszła tu jego matka. Na szczęście nie było
wtedy w domu ani pana Wiktora, ani pana Cieślika. Starsza
pani spała. Matka tego chłopaka nawymyślała pani od dziwek i
odgrażała się. Ale następnego dnia Wojtuś znów przyszedł. Od
razu gdzieś razem wyszli. Więcej go nie widziałam.
Potem znów pojawił się nowy amant. Miał nie więcej niż
dwadzieścia parę lat. Nie wiem nawet, jak się nazywał. Kiedyś
jak przyniosłam do pokoju pani kawę i ciastka, Anna powie-
działa o nim pan magister . Kazała go wpuszczać. Marcin
dorobił jeszcze jeden klucz do furtki. Pewnie dla niego. Widziałam
83
go z dziesięć, może z piętnaście razy. Ostatnio na dwa tygodnie
przed śmiercią Irminy. Ten magister miał twarz jak z obrazka.
Był podobny do tego z portretu, który wisi u pana w gabinecie.
Słuchając opowieści Pustakowej, Skarbek pomyślał, że
trafnie ocenił panią Kościanko już podczas pierwszej z nią
rozmowy. Jej zainteresowanie i pragnienia ograniczały się
tylko do spraw seksu. Teraz rozumiał, dlaczego tak ostro za-
brała się do niego. Kilkunastodniowy post po wyjezdzie magi-
stra musiał być dla niej uciążliwy.
- Skoro już tak sobie szczerze gawędzimy, niech mi pani
powie, czy pan Wiktor, poza Irminą i dwiema kolejnymi żo-
nami, nie miał innej kobiety?
- Dopóki pan się nie ożenił, to prawie żadnej nie przepu-
ścił. Ale kiedy się już ożenił, to jakby się ustatkował. Przez tych
kilkanaście lat oprócz obu żon i Irminy były w jego życiu jesz-
cze dwie baby. Jedna Małgorzata Sokolicz. Znam jej nazwisko,
bo jak pan wynajmował dla niej mieszkanie w mieście, to kazał
je odmalować i urządzić. Robiłam tam porządki. Płacił mi za to
oddzielnie. Potem ta Sokolicz chyba rzuciła pana, wyszła za
jakiegoś Anglika i wyjechała z kraju. Pan chodził wtedy mar-
kotny. Jakieś cztery lata temu zainteresował się inną młodą
kobietą. Także miała na imię Małgorzata, i nawet podobna była
do tej Sokolicz. Nazwiska jej nie pamiętam. Wiem tylko, że
mieszkała w Milanówku. Kiedyś zachorowała. Pan kazał mi
zrobić dla niej zakupy. Powiedział, że to córka jego zmarłego
kolegi. Woził mnie tam codziennie przez kilka dni, dopóki nie
wydobrzała. Pózniej, dwa lata temu, pan znów posmutniał. Nie
jadł, przestał wychodzić z domu. %7łal było patrzeć. Kiedyś nie
wytrzymałam i powiedziałam, żeby się nie martwił, bo przecież
nie ta jedna dziewczyna na świecie. Myślałam, że ona także go
porzuciła. A pan mi wtedy powiedział, że umarła. Widać Bóg
tak chciał.
84
Potem poznał Irminę. Zaraz odmłodniał i ozdrowiał.
Wprowadził ją do domu. I niech pan powie. Widać szczęście
mu niepisane. Irmina też nie żyje.
- Czy będzie pani jutro w Warszawie?
- Będę. Muszę porobić zakupy. Muszę też kupić krople dla
starszej pani.
- W Delikatesach nie brakuje tych kropli - uśmiechnął się
do niej porozumiewawczo.
Pustakowa odpowiedziała uśmiechem na uśmiech.
- To pan wie? Starsza pani uważa, że koniak zdrowszy od
leków.
- Może ma i rację. Proszę, niech pani po przyjezdzie do
miasta zadzwoni do mnie. Pojechalibyśmy do Milanówka.
Chciałbym, żeby mi pani pokazała, gdzie mieszkała ta ostatnia
Małgorzata.
Podał Pustakowej kartkę z numerem telefonu. %7łegnając się
podziękował za rozmowę, wspaniały placek i nalewkę.
Pani Kazimiera była usatysfakcjonowana.
Po powrocie do komendy dowiedział się, że dzwonili do
niego z Płocka i z Dzierżoniowa.
- Będą dzwonić jeszcze raz za pół godziny - poinformowała
go sekretarka.
Trzeba było czekać. Pierwszy odezwał się Płock.
- Tu starszy sierżant Gozdzik - zameldował się rozmówca.
- Przypomnijcie sobie, czy nie prowadziliście sprawy, w
której przewijało się nazwisko Kościanko. Chodziło o samobój-
stwo jakiejś dziewczyny.
- Zaraz, zaraz. Coś mi świta... Czy chodzi może o tę z Mila-
nówka? Nazywała się Małgorzata Rembielińska. Rozwódka.
Otruła się. Chyba w tej sprawie zetknąłem się z nazwiskiem
Kościanko. Tak. Na pewno. Teraz już sobie przypominam.
- Dziękuję. Zwietną macie pamięć - pochwalił go Skarbek.
Sekretarce polecił, aby zadzwoniła do Dzierżoniowa i wyjaśniła,
85
że zaszło nieporozumienie, sam zaś nadał telefonogram do
pruszkowskiej jednostki z prośbą, by odszukali akta interesu-
jącej go sprawy.
Na razie nic więcej nie mógł zrobić. Postanowił więc wpaść
do Beaty, umówić się na kolejną niedzielną wycieczkę. Zastał ją
w domu. Przyjęła go chłodno. Nie rozumiał dlaczego. Poprzed-
nio sprawa była jasna - nawalił. Nie odezwał się w umówionym
terminie. Ale dziś?
- Coś się stało? - spytał niespokojnie. - Miałaś jakąś przy-
krość?
- Sądziłam, że wolisz zaprosić na wycieczkę tę dziewczynę,
z Krokodyla !
Zrozumiał. O to chodzi. I jak tu się tłumaczyć, kiedy nie ma
z czego? Na dokładkę był związany tajemnicą śledztwa. Dia-
belnie głupia historia.
- Słuchaj, uwierz mi na słowo. Z tą kobietą, z którą byłem
w Krokodylu , nic mnie nie łączy. Na razie nie mogę ci powie-
dzieć więcej.
- Ze mną też nic cię nie łączy - odparła Beata z odcieniem
ironii w głosie.
Riposta była celna. Rzeczywiście, co oprócz wspólnego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]